Mui Ne, jeden dzień i ruszamy dalej
Do Mui Ne przyjechaliśmy z cudownej wysepki w Delcie Mekongu (o naszym pobycie w tym miejscu możesz przeczytać tutaj). W wyszukiwarce internetowej nie było bezpośredniego połączenia z Vinh Long do Ho Chi Minh (do Mui Ne tym bardziej). Na szczęście nasza gospodyni pomogła nam zrobić rezerwację u lokalnego przewodnika (Futa). Z An Binh (po przepłynięciu promem na drugą stronę tj. do Vinh Long) mieliśmy transfer do busa w cenie biletu, take luksusa 😁. Najpierw dojechaliśmy do Ho Chi Minh i tam się przesiedliśmy do busa w stronę Mui Ne. Koszt biletu do Ho Chi Minh 115 000 dongów (ok. 20 zł), a następnie do Mui Ne 140 000 (ok. 23 zł). W cenie była butelka wody. Teraz widzimy, że dwukrotnie przepłaciliśmy jadąc do Delty Mekongu. Frycowe zapłacone🤑. Podróż zajęła nam cały dzień i do celu dotarliśmy przed 20.00. W związku z tym, że było już późno, a dodatkowo lał deszcz, wszelkie zwiedzanie zostawiliśmy sobie na następny dzień. W planie mieliśmy odwiedzenie wioski rybackiej, wydm białych i czerwonych oraz fairy stream. Jak się okazał później, miejsce to jakoś nie specjalnie nam przypadło do gustu więc postanowiliśmy zostać tu tylko jeden dzień.
Następnego dnia po przyjeździe pożyczyliśmy skuter w naszym hotelu (koszt. 100 000 dongów tj. ok. 16 zł. oraz kolejne 16 zł. wydaliśmy na paliwo) i ruszyliśmy przed siebie. Na szczęście nie robią tu problemów i nie każą zostawić paszportu w zastaw, jak to miało miejsce w Kambodży. Chcieliśmy wstać na wschód słońca ale coś nam ostatnio nie wychodzi to poranne wstawanie. Szkoda, bo przez to też spóźniliśmy się do wioski rybackiej, ale po kolei. Na śniadanie zjedliśmy na ulicy banh mi, popiliśmy kawą i ok. 8.00 ruszyliśmy do wioski rybackiej, która znajduje się kilka kilometrów od Mui Ne. Jak już wspomnieliśmy, dojechaliśmy tam zbyt późno i rybacy zdążyli wrócić z morza więc nie było malowniczego widoku dziesiątek kołyszących się na wodzie, tak charakterystycznych, okrągłych i kolorowych łódek. Było ich raptem kilka. Postanowiliśmy zatem pojechać do samej wioski. Zeszliśmy na plażę, a tam syf aż płakać się chciało.
Przy wejściu na plażę było wysypisko śmieci, po którym wałęsały się krowy. Pomimo tego, że do Mui Ne dotarliśmy po ponad 3 miesiącach podróży po Azji, wciąż wszechobecne śmieci nas zdołowały. Pokonując śmieci dostaliśmy się na plażę, gdzie byli rybacy ze swoimi kolorowymi łódeczkami. Było już po połowach, więc zwijali swoje sieci i czyścili łódki. Naprawdę fajnie wygląda taka łódeczka na morzu i nie jest to takie łatwe aby nią pływać.
Następnie wróciliśmy kawałek tą samą drogą, którą jechaliśmy do wioski rybackiej i poszliśmy pobrodzić w wodzie w fairy stream. Wejście kosztuje 15 000 dongów (2,50 zł). Fajne miejsce, bo idzie się w strumyku płynącym niewielkim wąwozem wśród malowniczych, kolorowych ścian. Niestety było tam zbyt dużo turystów. W połowie spaceru (przejście całość zajmuje ok. 1,5 h.) złapał nas deszcz i wtedy zrobiło się mniej tłoczno 😊.
Na końcu (lub na początku, jak kto woli) znajduje się mały wodospad. Oczywiście, gdzie turyści tam i komercha, więc początkowo idzie się wśród kramików z jedzeniem, piciem i pamiątkami, dalej też co kilkadziesiąt metrów stoją przy brzegu bary. Na koniec wdrapaliśmy się na zbocze wąwozu i polataliśmy trochę dronem ale ochrona przybiegła z awanturą, że nie można i kazała nam natychmiast zakończyć zabawę. Żadnego znaku ani info nie było ale nie ma co się z nimi wykłócać. Później na fb doczytaliśmy, że na latanie dronem w Wietnamie trzeba mieć specjalne pozwolenie.
Następnie udaliśmy się na czerwone wydmy. Wstęp jest bezpłatny, tylko parking kosztuje 10 000 dongów (ok. 1,66 zł) za skuter. Na miejscu można pożyczyć „deskę do zjeżdżania”. Cena zależy od umiejętności negocjacyjnych, my się jednak nie skusiliśmy. Wydmy położone są kilka kilometrów od Mui Ne i to jest powodem tego, że są lekko zatłoczone ale wystarczy tylko odejść nieco w głąb, a można znaleźć swoją wydmę na wyłączność. Naszym zdaniem wydmy nie powalają ale w związku z tym, że są tak blisko, można do nich zajechać. Fani fotografii powinni tu zajrzeć o wschodzie lub zachodzie słońca. My, jak już wspomnieliśmy na wschód nie zdążyliśmy, a na zachód nie chciało nam się wracać. Nie obyło się bez dramatycznych przeżyć 😊. Kasia zbiegając z wydmy zgubiła buta, ale na szczęście po pełnych emocji minutach przekopywania piasku, zguba została odnaleziona 😊.
Następne w planie były białe wydmy. Zanim tam jednak dojechaliśmy, po drodze przez przypadek trafiliśmy do czerwonego wąwozu. Wąwóz nie jest duży ale bardzo malowniczy, a intensywnie czerwony kolor ziemi robi super wrażenie. Wypatrzyliśmy go przez przypadek przy samej drodze i nie było tam nikogo oprócz nas.
Zajechaliśmy w końcu na białe wydmy. Parking dla skutera to koszt 5 000 dongów (0,83 gr), a wstęp 15 000 dongów (2,50 zł). Te wydmy znajdują się ok. 30 km od Mui Ne i są o wiele większe od czerwonych. Można pojeździć tu quadami i jeepami. My jednak woleliśmy przemieszczać się na własnych nogach. Wydmy są naprawdę wysokie i wdrapywanie się na ich szczyty sprawiło nam wielką frajdę. Wiał spory wiatr więc można było obserwować piach zwiewany z najwyższych wydm. Miejsce jest bardzo fotogeniczne, co wykorzystują też zawodowi fotografowie. My trafiliśmy na sesję modową pod jedną z wydm.
Jadąc do białych wydm byliśmy gotowi na zapłacenie „mandatu”. Czytaliśmy na kilku blogach, że miejscowa policja wyłapuje tu turystów bez prawka na jednoślady. To bardzo popularne w tym miejscu. Ceny tej „opłaty” zaczynają się od 2 mln dongów i przy dobrych umiejętnościach negocjacyjnych kończą się kwotą 200 000 dongów (330 zł. na start i do zapłaty ok. 33 zł). Mieliśmy jeden portfel na wierzchu, a tam ok. 200 000 dongów luzem. I przygotowaną historyjkę o tym, że zarabiamy w podróży myjąc gary 😊. Na szczęście udało się nie trafić na kontrolę. Może dlatego, że była to niedziela 🤔🤭.
W drodze powrotnej złapała nas mega ulewa więc nie marzyliśmy o niczym innym jak zjeść coś i udać się do pokoju, celem wysuszenia. Na szczęście koło naszego hometsay’u sprzedawali banh mi, więc wjechała kolejna, druga już tego dnia bagietka. Jakoś nie mieliśmy ochoty szukać czegoś innego, a na dodatek w okolicy są same knajpy z menu w języku rosyjskim, bo to miasto zostało przez nich opanowane. Według nas nie było sensu zostawać tu dłużej więc następnego dnia rano wyruszyliśmy do Da Lat.
W Mui Ne byliśmy w połowie sierpnia 2019 r.