Na szlakach austriackich Alp
Ten wypad to był totalny spontan. Przez koronawirusa decyzję o naszym dwutygodniowym urlopie podjęliśmy dwa dni przed wyjazdem. Wcześniej odpadły nam już dwa miejsca więc nie chcieliśmy się ponownie zawieść, stąd decyzja na ostatnią chwilę. Wiedzieliśmy tylko, że chcemy pochodzić po górach w austriackich Alpach i Dolomitach (o naszym pobycie w Dolomitach możecie przeczytać tu). Podróż zaczęliśmy od zakupu winiet, według nas lepiej kupić je zaraz po przekroczeniu granicy na pierwszej stacji benzynowej niż Polsce, gdzie kosztuje ok. 20 zł. więcej, winieta 10dniowa w Czechach to koszt 60 zł., a w Austrii 55 zł.
Naszym pierwszym celem, zanim ruszymy na górskie szlaki, było Hallstatt czyli jedno z najpiękniejszych miasteczek w Austrii. Ponieważ wyjazd był na spontanie, to najbliższy kemping udało nam się znaleźć nad jeziorem Wolfgangsee, 40 kilometrów od Hallstatt. Odwiedziliśmy ich kilka i od razu rzuciło nam się w oczy, że tanio to nie będzie. I tu wychodzi brak reaserchu przed wyjazdem. W większości odwiedzonych przez nas miejsc ceny zaczynały się od 30 € za namiot, dwie osoby i auto. Do tego dochodziła opłata za prąd i prysznice. Na pewno można znaleźć tańsze ale my nie mieliśmy czasu i ponownie wychodzi tu wyjazd bez wcześniejszego przygotowania. Po wizycie na trzech czy czterech kempingach w końcu podjęliśmy decyzję, że nocujemy na Paradiescamping Wolfgangsee. Co prawda średnio nam się tam podobało ze względu na tłok (kamper przy kamperze) i biegające dzieciaki, ale przynajmniej zaplecze sanitarne było nowoczesne i czyste, a sam kemping położony jest dość ładnie nad jeziorem otoczonym górami. Zresztą nam chodziło o to, aby móc gdzieś się przespać. Pierwsza noc była z emocjami, wiało tak bardzo, że mało nie porwało namiotu z nami w środku. Kiedy w końcu wiatr ustał, to całą noc padało. Teraz już przynajmniej wiemy, że namiot się sprawdził.
Na szczęście chyba w nocy się wypadało bo rano było co prawda pochmurnie ale bez deszczu. Zjedliśmy śniadanko, wypiliśmy kawę z aeropressu i ruszyliśmy do Hallstatt. Droga wg nawigacji miała zająć nam raptem 30 min., a w rezultacie jechaliśmy sporo dłużej bo ciągle zatrzymywaliśmy się aby podziwiać widoki. Momentami szczęka opadała. Widoki na Hallstatter See i otaczające je szczyty tak nam się spodobały, że wracając do Polski postanowiliśmy tam jeszcze raz zanocować.
Samo miasteczko jest cudne i naszym zdaniem nie jest przereklamowane, choć mieliśmy obawy, że tak będzie. W związku z tym, że przyjechaliśmy tu w czasach pandemii, to było mało turystów. Normalnie jest tu mega tłoczno, głównie z powodu chińskich wycieczek wysypujących się z autokarów. Tak im się miasteczko podoba, że mają nawet u siebie jego replikę. Samych mieszkańców jest ok. 800 osób, a turystów może być ponoć i 10 tys. dziennie, więc łatwo można sobie wyobrazić co się tu dzieje. Samochód zaparkowaliśmy na parkingu P2, który jest blisko centrum miasta i zapłaciliśmy 9,50 € za 6 godzin. Przyjechaliśmy ok. 9 rano i to był dobry pomysł bo były jeszcze miejsca parkingowe, a w samym mieście było pusto. Jak wyjeżdżaliśmy ok. 15tej to było już dość tłoczno i miejsc parkingowych nie było na P2, tylko na parkingach ulokowanych dalej od miasta. Miasteczko jest małe więc na spokojnie można je obejść na piechotę. Główny deptak prowadzi wzdłuż jeziora, a na stromym zboczu stoją charakterystyczne alpejskie domy. Jest też kilka punktów widokowych, w tym z widokiem na panoramę miasteczka z wyróżniającą się spiczastą wieżą kościoła ewangelickiego. My zajrzeliśmy też na cmentarz przy kościele nazywanym Maria am Berg. Przy cmentarzu znajduje się kaplica, w której przechowywane są czaszki osób pochowanych na cmentarzu. Warto też wejść głębiej w wąskie uliczki Halstatt bo można tam znaleźć kilka ciekawych zakątków. Następnie udaliśmy się z buta na punkt widokowy Skywalk, który położony jest na wzgórzu Salzberg na wysokości 360 m n.p.m. Można też wjechać tam kolejką za ok. 16 €, ale jak dla nas to totalnie szkoda kasy bo trasa w górę nie jest trudna. Po drodze na Salzberg mijaliśmy sztolnie nieczynnej już kopalni soli. W rejonie Salzkammergut, w którym leży Hallstatt, sól wydobywano już w epoce brązu. Kopalnia na Salzbergu jest dostępna do zwiedzania, my jednak udaliśmy się tylko na punkt widokowy, z którego jest piękny widok na jezioro Hallstatt i górujący nad nim masyw Dahstein.
Po drodze na kemping zajechaliśmy nad dwa jeziora. Pierwsze było Attersee, które jest największym w regionie Salzkammergut, a ze względu na czystą i bardzo przejrzystą wodę jest bardzo popularne wśród nurków. Nawet w czasie naszej krótkiej wizyty spotkaliśmy miłośników nurkowania wynurzających się z jeziora. Dalej pojechaliśmy nad jezioro Mondsee, które podobno jest najcieplejszym z jezior w tym regionie i latem temperatury wody dochodzi do 26 stopni. My niestety tego nie sprawdziliśmy po zaczęła się psuć pogoda i musieliśmy uciekać przed deszczem. Po drodze zjedliśmy obiadokolację w formie ryby z frytkami kupionym przy drodze i wróciliśmy na nasz kemping.
Drugiego dnia naszego pobytu skierowaliśmy się w Wysokie Taury. Park Narodowy Wysokich Taurów to jeden z najbardziej spektakularnych krajobrazów wysokogórskich, i to nie tylko w Austrii ale i na świecie. Wysokie na trzy tysiące metrów góry (ok. 200 szczytów) reprezentują wyjątkową mnogość roślin i zwierząt. Znajduje się tam najwyższy szczyt Austrii o wys. 3798 m n.p.m. czyli Grossglockner. Ten Park Narodowy rozciąga się na obszarze ok. 1800 km² i znajduje się w trzech landach tj. Tyrolu, Karyntii i Salzburgu (i malutka część we Włoszech). Znajdziecie tam lodowce, górskie jeziora i imponujące wodospady. Można wybrać się na jednodniowy trekking, jak i kilkudniowe wyprawy. Nas niestety przegonił stamtąd deszcz ale obiecaliśmy sobie, że wrócimy tam i to szybciutko.
W związku z tym, że na miejsce dotarliśmy dość późno, udaliśmy się tylko na krótki trekking z Stroden, który znajduje się na samym końcu doliny Virgental we Wschodnim Tyrolu. Z tego miejsca zaczyna się wiele szlaków, to tu zaczyna się też jedna z tras szlaku Adlerweg czyli szlaku Orła. Ta trasa (tzw. mały Orzeł) ma 93 km i kończy się u podnóża najwyższego szczytu Austrii czyli Grossglockner. My pyknęliśmy fajny szlak doliną Umbal, podziwiając wodospady Umbalfalls na rzece Isel. Pogoda dosłownie jak w Bollywood, czasem słońce, a czasem deszcz, na szczęście nam udało się zrobić tę trasę i nie zmoknąć. To znaczy czasami mokliśmy od wody z wodospadów, a nie od tej z chmur. Wodospady naprawdę robią wrażenie, huk spadającej z progów skalnych wody był momentami ogłuszający.
Trzeciego dnia korzystając z pogodowego okna ruszyliśmy na szlak Gletcherweg Innergschlöss, który wiedzie do podnóża lodowca Schlatenkees. Lodowiec otoczony jest trzytysięcznikami, a my weszliśmy zaledwie na wysokość 2237 m npm. Żeby dotrzeć na szlak trzeba dojechać do miejscowości Tauern, gdzie można zostawić samochód (nie było zakazu więc my postanowiliśmy spędzić tam noc w aucie, szczególnie, że różnica w opłacie za parking za 12 godzin, a 24 była niewielka). Dalej do początku właściwego szlaku trzeba pokonać 4 kilometrową dolinę Gschlösstal. Jest kilka opcji, taksówka, wagonik ciągnięty przez traktor, lub zapitalanie z buta i tu są dwie opcje tj. jedna to spacer drogą i druga to szlak przez góry po drugiej stronie rzeki. My oczywiście wybraliśmy szlak, który nie jest trudny, choć jest trochę podejść. Największą trudnością okazała się krowa stojąca w poprzek szlaku. Kasia musiała przypomnieć sobie lekcje niemieckiego z liceum aby przekonać krowę żeby nas przepuściła. Spotkaliśmy też czarną Salamandrę, która wcale nie przejęła się naszą obecnością.
I tak doszliśmy do wioski Innergschlöss, za którą rozpoczyna się właściwy szlak. Jest on pętlą, którą można pokonać w obu kierunkach, my poszliśmy tam gdzie szło mniej ludzi czyli przez alpejskie pastwisko. Szlak nie jest trudny technicznie chociaż wymaga kondycji, do przejścia jest 500 m przewyższenia. Po drodze spotkaliśmy krowy, kozy oraz owce i momentami musieliśmy się z nimi przeciskać na szlaku. Spotkaliśmy też świstaki, na początku tylko je słyszeliśmy ale później biegały całkiem blisko. W końcu udało nam się dotrzeć do czoła lodowca i naprawdę zrobił na nas wrażenie choć w ciągu ostatnich 20 lat stracił ponad 400 metrów, a kiedyś sięgał nawet dna doliny. Duże wrażenie robią też skały wygładzone przez lodowiec, przez które prowadzi część szlaku. Zaraz po zejściu do doliny rozpoczęła się ulewa, która zmusiła nas do skorzystania z traktorowego wagonika. Nie zapowiadało się, że przestanie padać więc postanowiliśmy spędzić noc w Casa de Honna w Matrei in Osttirol. Absolutnie możemy polecić to miejsce. Czysto, mili gospodarze oraz pyszne i obfite śniadanie w cenie, a do tego piękne widoki.
Wieczór i poranek spędziliśmy na zastanawianiu się co robimy dalej. Pogoda się zepsuła i przez kilka dni miało padać więc postanowiliśmy zmodyfikować nasze plany i udać się w Dolomity. Po tygodniu spędzonym w Dolomitach z bólem serca opuściliśmy je oraz nasz cudowny kamping i ponownie skierowaliśmy się do Austrii. W związku z tym, że wcześniej przegnała nas pogoda, tym razem mieliśmy nadzieję, że będzie lepiej bo mieliśmy w planie kilka fajnych szlaków.
W drodze z Dolomitów postanowiliśmy zboczyć z trasy i zajechać do Highline 179. Koszt biletu to 8€, a parkingu 4€ za cały dzień. Natomiast wjazd kolejką kosztuje 7€ ale zdecydowanie warto wejść z buta, trwa to ok.15min., a kasa zaoszczędzona. Ten wiszący most łączy ruiny zamku Ehrenberg z fortem Claudia. Most został otwarty w 2014 r. i w tym samym roku uznany wg Guinnessa za najdłuższy most wiszący dla pieszych w stylu tybetańskim (aktualnie są już trzy dłuższe mosty m.in. w Soczi). Zawieszony na wysokości 114 m., o długości 406 m. może pomieści max. 500 os. Wg Wikipedii niektóre elementy dostarczyła Polska firma. Zdecydowanie polecany osobom bez lęku wysokości, Kasia w połowie mostu wpadła w lekką panikę i chciała zawracać.
Po nocach spędzonych w namiocie i w aucie, kilka najbliższych dni postanowiliśmy spędzić w uroczym domku w alpejskiej dolinie Gschnitztal. Wybraliśmy pokój z łazienką w Pirschenhof w miejscowości Gschnitz i to miejsce również możemy polecić. Sympatyczna gospodyni, piękna i bardzo spokojna okolica oraz cudowne widoki. Miejscowość leży w Alpach Sztubajskich i na swoją pierwszą trasę w tej okolicy wybraliśmy szlak Wilde Waser Weg, który prowadzi wzdłuż rzeki Sulzenaubach. Rzeka wypływa z lodowca Sulzenauferner i po drodze tworzy dwa duże wodospady. Wodospad Sulzenau na ponad 200 metrów wysokości i jest jednym z najwyższych w Austrii, a położony niżej wodospad Grawa jest najszerszy, ma 85 metrów szerokości. Na wysokości 2191 m n.p.m. znajduje się schronisko Sulzenauhutte, gdzie oczywiście zbieraliśmy siły przy piwku. U stóp lodowca na wysokości 2494 m n.p.m. jest jezioro, po którym pływa lodowcowa kra. Woda w jeziorku jest bardzo zimna o czym przekonał się Robert, który odważył się zanurzyć tam stopy. Szlak nie jest trudny technicznie tylko męczący. Trasa ma prawie 14 kilometrów i w sumie 1300 metrów przewyższeń.
W związku ze zmęczeniem materiału po trekkingu poprzedniego dnia, na kolejny dzień szukaliśmy krótkiego szlaku i zdecydowaliśmy się na wyprawę do Tribulaunhutte bo szlak zaczyna się niedaleko naszego noclegu. Szlak nr 127, który ma 5,5 km długości i 800 m. przewyższenia przeszliśmy w ok. 3 godziny, oczywiście z przystankami na foto i przepychanki z krowami. Było kilka trudnych momentów tam, gdzie szlak przebiegał przez skalne osypiska i jedno strome podejście z 18 serpentynami. Jednak widoki wynagrodziły wszystko. Schronisko stoi u stóp szczytów Gschnitzer Tribulaum i Pflerscher Tribulaum, które dominują nad okolicą. Ze schroniska wróciliśmy szlakiem nr 59, który jest drogą dojazdową do schroniska. Po drodze udało nam się wypatrzeć wygrzewające się na skałach świstaki.
Następnego dnia przyszła pora na Innsbrucker Hutte, najbliżej położone schronisko od naszej kwatery, chociaż nie łatwo tam się dostać. Schronisko położone jest na wysokości 2369 m n.p.m. Z doliny Gschnitztal można się tam dostać dwoma szlakami. Jeden, to szlak nr 60, który jest bardzo stromy i prowadzi wzdłuż linii kolejki, którą dostarczane są towary do schroniska. Drugi to szlak nr 123 jest trochę przyjemniejszy i ten wybraliśmy. Podejście zajęło nam ponad 3 godziny. Początkowo mieliśmy obawy, że zmoczy nas deszcz bo nad całą doliną zalegały chmury. Idąc przez las wchodziliśmy w coraz gęstszą mgłę, a że nie było widoków zajęliśmy się szukaniem grzybów i udało nam się nawet znaleźć prawdziwka. Gdy wyszliśmy z lasu pogoda zaczęła się zmieniać, chmury zaczęły się rozstępować i co chwilę pokazywały nam inny fragment krajobrazu. Ten spektakl trwał przez resztę drogi do schroniska. Po dojściu na górę rozłożyliśmy się z piwkiem na leżaku i oddaliśmy się relaksowi. Ze schroniska można wejść na szczyt Kalkwand lub na Ilmspitze, gdzie jest ferrata. Można też zejść do doliny Pinnistal lub ruszyć szlakiem Stubaier Hoheneweg, który prowadzi przez całe Sztubajskie Alpy. Wróciliśmy tym samym szlakiem ale ponieważ całkiem się rozpogodziło, to wrażenia były zupełnie inne.
Po południu pojechaliśmy do Matrei am Brenner, przez to miasteczko przejeżdżaliśmy wcześniej kilka razy i urzekło nas swoimi kolorowymi domami, dlatego postanowiliśmy spędzić tam trochę więcej czasu. Miasto liczy ok. 1000 mieszkańców, a położone jest na wys. 992 m n.p.m. Główna ulica (o ile można tak nazwać wąską drogę biegnąca przez miasteczko), to pięknie zdobione budynki położone po obu jej stronach. Można się tu poczuć jak na planie jakiegoś filmu bo wszystko tu jest takie ładne, czyste i wymuskane. Matrei am Brenner powstało w miejscu dawnego obozu rzymskiego ale jego historia jest jeszcze dłuższa, w 1964 r. podczas prac budowlanych znaleziono ok. 100 urn datowanych wg specjalistów na ok. 1200 lat p.n.e. Od średniowiecza miasto było ważnym punktem na szlaku handlowym przez przełęcz Brenner. Kolorowe domy, które obecnie znajdują się przy głównej ulicy, to dawne gospody dla podróżnych, w mieście był nawet szpital dla osób podróżujących szlakiem. W 1914r. wybuch w miasteczku pożar, który zniszczył większą część budynków. Jakby tego było mało, to w czasie II Wojny Światowej było to jedyne bombardowane miasteczko w Tyrolu. Celem było unieruchomienia biegnącej tu linii kolejowej. Na szczęście dzisiaj nie ma już śladów po zniszczeniach. Obecnie kierowcy jadący autostradą przez przełęcz Brenner nie zdają sobie sprawy, że gdzieś tam w dolinie jest takie piękne miasteczko.
Ostatniego dnia pobytu w Austrii zrobiliśmy sobie pożegnalny trekking do schroniska Olpererhutte w regionie Zillertal. Żeby tam dotrzeć trzeba przejechać całą dolinę Zillertal, aż do zapory Schlegeis. Trasa jest łatwa, o czym świadczy fakt, że pokonaliśmy ją przed wyznaczonym czasem o całe 5min :-). Z tabliczki na początku szlaku wynika, że można go pokonać w 1,5h. Poza tym mijaliśmy wszystkich po drodze, hellol! Szlak zaczyna się przy zaporze Schlegeis, która znajduje się na wysokości 1782 m n.p.m. Wjazd jest płatny 14€ i trzeba poczekać przed szlabanem bo na części trasy ruch jest wahadłowy, za to parking jest już za darmoszke. Najlepiej zaparkować na drugim parkingu, zaraz przy wejściu na szlak. Schronisko znajduje się na wysokości 2389 m n.p.m., a obok niego znajduje się jeden z bardziej znanych na instagramie mostków. To chyba jeden z nielicznych mostów, przez który mało kto przechodzi i służy raczej do foto seszyn. To właśnie tam po raz pierwszy staliśmy w kolejce aby zrobić zdjęcie, zazwyczaj unikamy takich klimatów. Na szczęście oczekiwania na naszą kolej trwało tylko kilka minut. W tym czasie widzieliśmy m.in. dziewczynę, która na okazję zdjęć przebrała się w sukienkę i kolesia zwisającego z mostu niczym małpka na linie. I tym trekkingiem zakończyliśmy nasz wypad austriackie Alpy.
Jeśli wierzyć temu co interneta piszą, to w całych Alpach jest ok.2500 schronisk, z czego w samej Austrii jakieś 640. Popularnym sposobem wędrówek po górach jest tzw. od schroniska do schroniska (von hutte zu hutte). Dzięki temu można zorganizować sobie kilkudniowy trekking i przeżyć wysokogórską przygodę bez konieczności ciągłego schodzenia do dolin. Planowanie takiej wyprawy najlepiej zacząć trzy miesiące wcześniej od ułożenia trasy i rezerwacji noclegów w interesujących nas schroniskach. Warto wykupić członkostwo w stowarzyszeniu górskim. Najpopularniejsze jest ponoć Alpenverein, które zawiera m.in:
- ubezpieczenie górskie,
- zniżki w schroniskach,
- zniżki w hotelach stowarzyszenia,
- zniżki na niektóre kolejki linowe i wyciągi orczykowe i linie autobusowe,
- pierwszeństwo przydzielania miejsca do spania, możliwość rezerwacji z wyprzedzeniem oraz zniżki na wyżywienie i napoje w schroniskach związku alpejskiego.
Składka członkowska za osobę dorosłą na rok 2021 to 280zł. (co roku jest promocja dla nowych członków i jeśli wniosek na następny rok złożycie po 1 września, to do końca roku macie członkostwo gratis ). Więcej informacji znajdziecie na stronie internetowej stowarzyszenia. My już planujemy przyszłoroczną trasę.
Szukając informacji na temat schronisk w austriackich Alpach natknęliśmy się na artykuły o schroniskach wybudowanych przez Ślązaków tj. katowickie (Kattowitzer Hütte), wrocławskie (Breslauer Hütte) i gliwickie (Gleiwitzer Hütte). W tym ostatnim podobno pokoje nazwane są od polskich miast. Największe to wrocławskie (aż 200 miejsc noclegowych), pozostałe dwa są mniejsze (katowickie ma ok. 50 miejsc). Schroniska zostały wybudowane na przełomie XIX i XX w. Breslauer Hütte znajduje się na wysokości 2844 m n.p.m, w Alpach Oetztalkisch, zaś pozostałe dwa w Taurach Wysokich, Gleiwitzer Hütte na wysokości 2176 m n.p.m, a Kattowitzer Hütte wzniesiono na wysokości 2320 m n.p.m.
Ceny jedzenia i picia w schronisku zależą od jego popularności/wielkości/trudności dotarcia. I tak:
- zupa ok. 4€
- przekąska ok.7€
- obiad od 10€ w górę
- piwo od 3,5€ do 5,5€
- kawa/herbata ok. 2€
Pozostałe ceny:
- kemping kosztował nas 29€ za namiot, auto i 2os./noc. W cenie było wifi, a prysznic i prąd płatny wg zużycia.
- pizza na kempingu 7-10 €
- piwo na kempingu ok.1,60 €.
- Jedzenie w miasteczku niedaleko kempingu podobnie.
Ceny w Hallstatt:
- kawa na wynos ok. 3 €
- przekąska tj. bulka czy precel 2-3 €
- śniadanie oraz danie typu ryba z frytkami ok.15 €
W Austrii byliśmy w dniach 28 – 31 sierpnia i 7 – 11 września 2020 roku.