El Nido – island hopping i nie tylko
Filipiny, a dokładnie El Nido na Palawanie, był naszym drugim przystankiem w podróży. Do Manili przylecieliśmy z Dubaju, a dalej do Puerto Princesa. Tam, w związku z tym, że dolecieliśmy późnym wieczorem i nie było już transportu do El Nido, zatrzymaliśmy się na jedną noc w Sealor Pension House. Generalnie nie polecamy tego miejsca na dłużej niż jedną noc. Ciasna norka, kiepskie warunki i dodatkowo brak wody w łazience. O 7 rano udaliśmy się busem do El Nido. Koszt przejazdu w naszym przypadku to 13$/osobę, z odbiorem z naszego hotelu. Podróż trwała ok. 6 godzin, z jednym przystankiem na rozprostowanie kości lub przekąszenie czegoś. Jeszcze nigdy w życiu nas tak nie wytrzęsło. Nie dało się ani spać, ani czytać książki. Drugi raz byśmy tej drogi raczej nie pokonali w ten sposób.
Po dotarciu do hotelu Bunakidz Lodge, szybkie rozpakowanie i ruszyliśmy na rozeznanie. Główne cele były trzy, zaspokoić głód, wyciągnąć kasę i kupić island hopping. Zadanie zostało wykonane. Najedzeni i z biletem na island hopping tour A mogliśmy poszwendać się po okolicy. Szybko okazało się, że to głośne, komercyjne i pełne turystów miejsce. Ale, jak się przekonaliśmy po 4 dniach pobytu, ma coś w sobie i szybko poczuliśmy się tam jak u siebie. Już drugiego dnia przestaliśmy tak bardzo zauważać hałas dochodzący z ulicy, a pokój mieliśmy od ulicy właśnie. Rzuciliśmy jeszcze okiem na plażę, wypiliśmy tam kawę w barze z huśtawkami zamiast krzeseł i resztę wieczorku spędziliśmy w pokoju odpoczywając i planując nasz pobyt w El Nido.
Następnego dnia udaliśmy się na island hopping tour A. Wycieczkę można kupić wszędzie. Jest mnóstwo biur, które je sprzedają i wszystkie mają taką samą cenę. Oczywiście można odrobinę utargować ale to sprawa indywidualna. My za tour A zapłaciliśmy a osobę 1100 pesos oraz opłaty tj. fee 200 pesos i wstęp do parku 200 pesos (płatne raz, przy tour A). Kazano nam się stawić w biurze, gdzie kupiliśmy wycieczkę ok. godz. 8.45. Poczekaliśmy aż zebrała się cała grupa i ruszyliśmy w rejs. Na łódce poza nami było jeszcze 12 osób ale do tej wielkości łodzi było to w sam raz, każdy siedział wygodnie. Niestety tego dnia pogoda nie była najlepsza, w nocy lało, a w ciągu dnia było duże zachmurzenie, wiatr i wysokie fale, które szczególnie na początku wycieczki dawały się we znaki. To niepowtarzalne uczucie dostać morską wodą w twarz😉. I nie radzimy wybierać się na taki rejs po ostrej imprezie, jeden z naszych towarzyszy podróży cierpiał przez połowę wycieczki.
Zaczęliśmy od 7 Commando Beach i od razu od relaksu. Można tam było popływać, udać się na snorkeling lub po prostu poleżeć i się poopalać. Następna była Shimizu Island. W jej okolicy zatrzymaliśmy się na snorkeling. Niestety tego dnia bardzo wiało i były dosyć duże fale więc nie było zbyt dobrych warunków do podziwiania podwodnego świata. Chociaż to, co udało nam się zobaczyć było naprawdę piękne. W między czasie przygotowano pyszny lunch, który zjedliśmy wspólnie na łodzi. Podali nam grillowane ryby, owoce morza, wieprzowinę, kurczaka, sałatki oraz owoce. Jedzenie było naprawdę wyśmienite, grillowanie na pełnym morzu i to jeszcze przy sporych falach, to wyższa szkoła jazdy.
Dalej była Big Lagoon. Tam wypożyczyliśmy kajaki (koszt 1 kajaka to 250 pesos) i ruszyliśmy na poznawanie okolicy. Była to najfajniejsza część wycieczki podczas, której okazało się, że ta laguna jest naprawdę duża. Pełna zakamarków pomiędzy skałami, gdzie przy odrobinie umiejętności można było wpłynąć kajakiem i podziwiać formacje skalne. Ogromne pionowe skały otaczające lagunę zrobiły na nas duże wrażenie, a kolor wody wprost oszołomił.
Następna w planie była Secret Lagoon ale niestety ze względu na duży wiatr, a co za tym idzie, duże fale musieliśmy zmienić plan. A może po prostu nasz tour guide nas wykiwał😉
Drugiego dnia popłynęliśmy na tour C (cena wycieczki za osobę to 1300 pesos). Tego dnia też mieliśmy wątpliwości co do pogody. Gdy wychodziliśmy z hotelu padał deszcz i nic nie zapowiadało poprawy. Początkowo chcieliśmy przełożyć wycieczkę na następny dzień ale pani w biurze, które organizowało tour zapewniła nas, że pogoda jest bardzo dobra, bo chociaż pada to morze jest spokojne i niedługo chmury przejdą. Trochę niedowierzając poszliśmy na łódkę i jak się okazało pani miała rację, wkrótce wyszło słońce i przez cały dzień była lampa. Zaczęliśmy od Helicopter Island, której nazwa pochodzi od kształtu wyspy. Wyspa leży dosyć blisko, bardzo dobrze widać ją z plaży Las Cabanas. Tam mieliśmy czas na snorkelig, pływanie lub plażowanie.
Następnie udaliśmy się na Hidden Beach. Tam łódka zakotwiczyła w niedalekiej odległości od wyspy, a dalej musieliśmy dopłynąć wpław. Jak sama nazwa wskazuje, nie wiedzieliśmy czego spodziewać się ”za zakrętem”. Do plaży płynie się między skałami. To co zobaczyliśmy po dopłynięciu spowodowało, że mordki nam się uśmiechnęły. Sama plaża jest niewielka ale bardzo urokliwa, ukryta wśród skał robiłaby jeszcze większe wrażenie, gdyby nie tłumy ludzi pozujących do zdjęć (takie uroki zorganizowanej turystyki). Jest druga droga, którą można się na nią dostać i prowadzi przez jaskinie. Płynąc tą drogą trzeba uważać na fale, które łatwo mogą zepchnąć na skały. Nam się tą drogą udało wrócić na łódź.
Nadszedł czas na lunch na Matinloc Shrine. Jest to prywatna część wyspy i musieliśmy zapłacić za wstęp 100 pesos na osobę. Miejsce jest dosyć dziwne, nazwa wskazuje, że jest to świątynia, znajdują się tam też figury matki boskiej i mocno już zniszczone krzyże. Jest tam jakaś niedokończona budowla. Na pewno warto wdrapać się na punkt widokowy (należy wspiąć się na niego po nieco stromych skalnych schodach), z którego rozpościera się piękny widok na morze, pobliskie wyspy i otaczającą rafę. W czasie gdy my mieliśmy „czas wolny” obsługa przygotowywała jedzenie. Na lunch podano owoce morza, makaron z warzywami, sałatki warzywne oraz owoce. I tym razem wszystko było pyszne.
Dalej miało być Secret Beach ale ponownie duży wiatr pokrzyżował plany. Na początku mieliśmy wrażenie, że to może lekka ściema z tym, że nie da się tam wpłynąć ale po chwili przekonaliśmy się, że jednak nie. Aby wpłynąć do Secret Beach trzeba podpłynąć statkiem do skał a następnie wskoczyć do wody i przecisnąć się przez otwór w skale. Wysoki stan morza spowodował, że otwór był bardzo mały i co chwilę zakrywały go fale, płynięcie w takich warunkach byłoby bardzo niebezpieczne, musieliśmy więc odpuścić. Zamiast tego popłynęliśmy na Ubugon Cove, gdzie można było wypożyczyć kajak i popływać. Za kajak chcieli 400 pesos więc grzecznie odmówiliśmy. Robert wybrał snorkeling, a Kasia wygrzewanie się na łodzi. Jak się okazało dobrze, że nie wzięliśmy kajaka, bo była to o wiele mniejsza laguna niż Big Lagoon i można było ją opłynąć w parę minut. Naszym zdanie szkoda kasy. Oczywiście i tym razem zatrzymywaliśmy się na snorkeling w fajnych miejscach.
Trzeciego dnia, po dwóch zorganizowanych wycieczkach poczuliśmy ogromną chęć aby ruszyć się gdzieś samemu (wycieczki były fajne, nie możemy narzekać ale jednak trochę pod dyktando). Nie jesteśmy zwolennikami zorganizowanych wycieczek ale czasami inaczej się nie da. Oczywiście można było sobie zorganizować prywatny tour ale to było poza naszym zasięgiem finansowym. Najlepszym i najtańszym sposobem na poznanie wyspy jest wypożyczenie skutera, co uczyniliśmy. Koszt takiej przyjemności to 400 pesos za dzień i do tego doszedł koszt paliwa (230 pesos za pełen bak, który w zupełności nam wystarczył na cały dzień). Ponieważ dopiero drugi raz jechaliśmy skuterem (pierwszy raz dwa lata temu na Bali), to na początku było trochę emocji ale daliśmy radę.
Pierwszym celem była Duli Beach, ta plaża położona jest trochę dalej niż Nacpan Beach ale w różnieniu od niej nie jest jeszcze praktycznie skomercjalizowana. Nie dojeżdżają tu tricykle z El Nido, dzięki temu jest prawie całkiem pusta. Większość ludzi na plaży to lokalsi z pobliskich wiosek, turystów oprócz nas było tylko kilku. Podobno na plażę przyjeżdża się surfować ale to raczej surfowanie dla początkujących, fale są ale nie aż tak duże. Sama droga początkowo prowadzi przez tzw. Highway czyli główną drogę, która biegnie przez cały Palawan. Oczywiście nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego, to Highway Palawański😉. Jedzie się bardzo przyjemnie, widoczki przypominały nam trochę Kubę. Gdyby pola ryżowe zamienić na plantacje trzciny cukrowej albo tytoniu, to trudno by było odróżnić. Jeszcze piękniej musi być, gdy na polach rośnie ryż, my niestety byliśmy już po zbiorze.
Po kilkunastu kilometrach trzeba zjechać z hajłeja, dalej jedzie się kamienisto-błotnistą drogą. Im dalej od El Nido tym więcej prawdziwych Filipin, jechaliśmy przez małe wioski, gdzie dzieciaki witały nas okrzykami i machaniem rąk. Przy drodze błąkały się kozy, świnie i psy. Raz trochę pobłądziliśmy i trafiliśmy do nadmorskiej wioski z domami na palach w ujściu rzeki. Przez rzekę prowadził most linowy więc nie mogliśmy jechać dalej. Dzieciaki bardzo chętnie pozowały do zdjęć. Chociaż w domach są anteny satelitarne i wszyscy mają komórki, to czuć, że życie płynie w takich wioskach o wiele wolniej. Wróciliśmy na właściwą drogę i po pokonaniu kilku dosyć stromych podjazdów i zjazdów (były emocje) dojechaliśmy do plaży Duli. Plaża jest cudowna, długa, szeroka i pusta. Znaleźliśmy sobie miejsce pod palmą, Robert wskoczył do morza, a Kasia kontemplowała okolicę w pozycji leżącej. Później była zmiana, Kasia poszła na spacer wzdłuż plaży, gdzie spotkała sympatyczną filipińską rodzinę, a Robert cykał fotki i odpoczywał. Polataliśmy trochę dronem ale wiatr był dość duży więc nie ryzykowaliśmy wysokich lotów.
Po chillowaniu na plaży pojechaliśmy dalej w kierunku San Fernando. Jest to wioska rybacka może niezbyt ciekawa ale można tam podejrzeć jak żyją Filipińczycy. Z San Fernando odpływają łódki na okoliczne wyspy. Ponieważ droga pnie się tutaj dosyć wysoko, rozpościerają się niesamowite widoki na zatoki i okoliczne wysepki. Ponieważ zrobiło się dosyć późno postanowiliśmy wracać w kierunku El Nido żeby zdążyć na zachód słońca na plaży Las Cabańas. Naprawdę warto tam pojechać pod koniec dnia, zalec w jednym z barów przy plaży i z zimnym San Miguelem w ręku obserwować bajeczne widowisko. Sama plaża nie jest zbyt szeroka ale ma swój urok, graniczy ona z plażą Marimegmeg. Jedną z atrakcji, z których można skorzystać na plaży Las Cabańas jest zip line na sąsiednią wysepkę. Trochę żałujemy, że nie mieliśmy czasu żeby skorzystać z tej atrakcji.
Wieczorem skoczyliśmy jeszcze na kalmary do restauracji przy plaży, a następnego dnia o 8.20 wsiedliśmy na prom do Coron na wyspie Busuanga. Podczas tego czterogodzinnego rejsu napisaliśmy właśnie ten wpis 😊
Przykładowe ceny w El Nido:
- obiad w postaci carry x 2 i do tego 3 piwa 560 pesos (ok. 41zł.)
- piwo w knajpie ok. 60-80 pesos (ok. 4.5zł.-5,90zł.)
- piwo w sklepie ok. 50 pesos (ok. 3,66zł.)
- rum w sklepie 1l. 110 pesos (ok. 8 zł.)
- pączek 10 pesos (ok. 0.73zł.)
- shake owocowy 100 pesos (ok. 7.33zł.)
- satay na ulicy 10 pesos (ok. 0,73zł.)
- kawa w barze na plaży 130 pesos (ok. 9,53 zł.)
- island hopping w zależności od opcji 1200-1600 pesos (ok. 88zł.-117zł.)
- skuter na cały dzień ok. 400 pesos (ok. 30zł.)
- drink w happy hour w barze przy plaży 150 pesos (ok. 11zł.)