Wokół jeziora Inle
Prosto z trzydniowego trekkingu udaliśmy się do miasteczka Nyaung Shwe mieszczącego się na jeziorem Inle. Chcieliśmy tam przede wszystkim odpocząć ale i zobaczyć, co fajnego oferuje okolica. Pierwsze półtora dnia spędziliśmy oglądając Netflixa, pijąc piwo i wyściubiając nos z norki tylko na posiłki. Takie z nas leniuszki, obżartuchy i pijuski (kolejność dowolna 🙈). Na nasze szczęście podczas naszego pobytu odbywał się festiwal Phaung Daw Oo Pagoda i w związku z tym było pełno ulicznej smażeniny więc nawet daleko nie musieliśmy się ruszać aby coś zjeść 🤣. Głód to dobry pretekst aby się ruszyć z wyrka 🙈. Festiwal trwa 18 dni i jest najważniejszym festiwalem w stanie Shan. Cztery z pięciu wizerunków Buddy zostają przeniesione z pagody Phaung Daw Oo i umieszczane na barce Royal Karaweik. Sama barka jest holowana przez długie łodzie, obsługiwane przez nawet stu wioślarzy w kolorowych strojach i zatrzymuje się w 14 wioskach wokół jeziora Inle, gdzie pokryte złotem figurki Buddy pozostają w głównym klasztorze na jedną noc. Festiwalowi towarzyszył targ w mieście, na który kilkukrotnie udaliśmy się aby podglądać życie mieszkańców. Podziwialiśmy Birmanki w tradycyjnych kolorowych strojach, które przybyły z okolicznych wiosek. Na targu oprócz ciuchów i różnych rzeczy potrzebnych w gospodarstwie domowym, można kupić amulety i różne „lecznicze” mikstury. W trakcie festiwalu czynne jest wesołe miasteczko, gdzie wieczorem odbywają się koncerty. Byliśmy jednymi z niewielu turystów więc sami też byliśmy „atrakcją” 🙈. Oczywiście z powodu festiwalu wzrosły ceny, nie ważne, że turystów było tyle co kot napłakał🤪. Ot głowa do biznesu w azjatyckim stylu.
W końcu, gdy nabraliśmy sił, postanowiliśmy udać się na wycieczkę rowerową 😁. Koszt pożyczenia roweru za dzień to 2000 kiat (ok. 5 zł). Oczywiście nie planowaliśmy objechać jeziora na raz dookoła bo jest zbyt duże na nasze możliwości 🙈. Zaczęliśmy od wizyty w winnicy Red Mountain 😁. Jak dojechaliśmy na miejsce to była co prawda dopiero godzina 10.00 rano ale gdzieś na świecie było już po południu więc raczyliśmy się winkiem z widokiem prawie jak w Toskanii 😊. Kieliszek wina kosztował 3500 kiat (ok. 9 zł) i było naprawdę niezłe. Zdecydowanie zdało test przeprowadzony przez nasze kubki smakowe 🤤. Do wyboru są wina białe, czerwone i jedno różowe. W cieniu drzew można skosztować win tj. Shiraz, Sauvignon Blanc, Muscat i Chardonnay. Musimy się przyznać, że byliśmy mega zdziwieni robiąc reaserch, że w okolicy jest winnica. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w tym kraju w ogóle można napić się tego lokalnego trunku.
Jadąc dalej wstąpiliśmy do zabawnej kawiarni Cafe MOT, która swój oryginalny wystrój zawdzięcza znajdującym się wewnątrz i na zewnątrz dziesiątkom rowerów 🚲. Wypiliśmy kawkę ku pokrzepieniu, troszkę odpoczęliśmy i ruszyliśmy dalej.
Nie bylibyśmy sobą gdybyśmy nie zajrzeli do Inle Resort. Było tam jakby luksusowo 😁. Ku naszemu zdziwieniu, bez problemu zostaliśmy wpuszczeni przez ochronę do środka, może dlatego, że poza nami nie było tam widać innych gości. Rozsiedliśmy się jak u siebie na pomoście na fotelach z cudownym widokiem na jezioro… i zjedliśmy lunch, który jak to cebule przynieśliśmy ze sobą 🙈. W tym resorcie cena w promocji za dobę za pokój ekonomiczny to 48 €, a normalnie 64 €. Domki standard w promocji zaczynają się od kwoty 84 €, a te lepsze od 125 €. Normalna cena to ok. 228 € za lepszejszy domek z widokiem na jezioro. W innych tego typu resortach w okolicy można upolować jeszcze lepszą promocję za domek. Te promki to oczywiście w terminie kiedy my byliśmy, czyli przed sezonem.
Jakby mało nam było obcowania z „luksusem”, to następnie zajrzeliśmy do resortu „domki a’la Malediwy”, który jest zaraz obok. Tu ceny były jeszcze wyższe😱. Nie jesteśmy zwolennikami wydawania kupy hajsu na noclegi więc jakoś specjalnie nie cierpieliśmy na widok tego. Choć jakbyśmy dostali możliwość zakwaterowania tam w prezencie, to raczej byśmy nie odmówili. W końcu coś się czasami od życia należy 😊.
Następnie na naszej trasie był punkt widokowy przy monastyrze Mam Thouk Forest. Dobrze, że widoczek był ładny bo jak te ostatnie siroty pchaliśmy rower pod górkę przez kilometr 🤣. Na koniec wycieczki tego dnia zostawiliśmy sobie most Maing Thouk. To miejsce, gdzie można przeprawić się z rowerem na drugi brzeg. Tu mieliśmy szczęście i udało się nam zobaczyć prawdziwego wioślarza nogą, a nie szoł dla turystów podczas rejsu. W związku z tym, że przez nasze slow travel nie zdążyliśmy tego dnia zobaczyć drugiej strony jeziora, po burzliwej dyskusji odnośnie rejsu po jeziorze, zrezygnowaliśmy z niego na rzecz ponownej wycieczki rowerowej. Stwierdziliśmy, że nie zniesiemy takiej ilości komerchy i cepeliady jaka ma, naszym zdaniem, miejsce podczas takiego rejsu.
Drugiego więc dnia zaczęliśmy od przejażdżki po okolicznych wioskach. W jednej otrzymaliśmy zaproszenie na posiłek ale zmuszeni byliśmy odmówić. Po pierwsze byliśmy dopiero co po śniadaniu, a po drugie poza restauracjami staramy się jeść tylko smażone rzeczy. Nie wiadomo co byśmy dostali do jedzenia, a głupio byłoby nie zjeść otrzymanego jedzenia. Po drodze spotkaliśmy drużynę tradycyjnych wioślarzy na ich długiej łodzi, która przygotowywała się do wyścigów łodzi organizowanych z okazji festiwalu Phaung Daw Oo Pagoda. Wyglada to tak, że wioślarze stoją na łodzi wiosłując jedną nogą.
Dalej na trasie był punkt widokowy przy pagodzie, niedaleko gorących źródeł Khaung Daing. Prowadzi do niego kilkadziesiąt schodów ale widok wart jest tego małego wysiłku. Następnie wjechaliśmy położonej trochę na uboczu pagody Innoo Ancient. Nie udało nam się znaleźć informacji na temat pochodzenia pagody ale sama nazwa sugeruje jej długą historię. Bogato zdobione stupy bardzo nam się spodobały, a podziwianiu budowli towarzyszyły nam okoliczne kundelki. Tak nam się spodobało szpiegowanie luksusów, że ponownie udaliśmy się na zwiady do kolejnego resortu. Tym razem padło na Lake View Resort&Spa. Zdziwieni jesteśmy, że wszędzie wpuszczają nas na teren resortów bez żadnego problemu, choć nie jesteśmy ich mieszkańcami 😊. Odpoczęliśmy tam nad basenem (ponownie jak cebule) i nawet dostaliśmy zimną wodę choć przyznaliśmy się obsłudze, że nie jesteśmy gośćmi 😊. To był naprawdę bardzo miły gest, szczególnie, że upał nam doskwierał na maxa.
Ruszyliśmy dalej w kierunku pagody ShweMyinHtin. Żeby dostać się do niej trzeba przejechać przez resort, a sama pagoda położona jest na wysokim wzgórzu nad samym brzegiem jeziora i rozciągałby się z niej piękny widok, gdyby ktoś nie wpadł na pomysł żeby przykryć dachem całe schody prowadzące od strony jeziora. Jednak przy odrobinie wysiłku można wypatrzeć rybaków na jeziorze, pływające pola uprawne i małe chatki wśród nich stojące. Sama pagoda nie jest zbyt ciekawa, sprawiała wrażenie zaniedbanej, a dookoła biegały kury.
Nadeszła pora powrotu, po drodze mijaliśmy wioski, gdzie między innymi wytwarzają tofu. Spotkaliśmy też wiosłującego nogą rybaka, która jak nas zobaczył to zaczął nam pozować. Widzieliśmy też stada bawołów brodzące w podmokłych łąkach. Nie żałujemy, że zrezygnowaliśmy z rejsu po jeziorze bo dzięki temu mogliśmy poznawać okolicę we własnym tempie. Na obiad ponownie udaliśmy się do naszej ulubionej knajpki Sin Yaw Restaurant 😘😘. Za pierwszym razem zjedliśmy tam shan noodle, sałatkę z liści herbaty i zupę rybna🤤🤤. Kolejny raz zamówiliśmy natomiast set składający się z różnych potraw wegetariańskich i do tego rybka 😁. Zdecydowanie rekomendujemy tę knajpkę, my się w niej żywiliśmy przez cały czas naszego pobytu.
Nad jeziorem Inle byliśmy od 5 do 8 października 2019 roku.