An Binh, poznajcie prawdziwy Wietnam
Od samego początku wiedzieliśmy, że chcemy odwiedzić Deltę Mekongu, nie mieliśmy tylko planu na to. W internecie czytaliśmy kiepskie opinie odnośnie samego rejsu po Mekongu. Część ludzi kupowała wycieczkę jedno lub dwudniową z Ho Chi Minh. Jakoś się nam to nie uśmiechało. Na szczęście dobrzy ludzie z instagrama (@orientujemysie) polecili nam wioskę na wyspie An Binh, niedaleko Vinh Long. I to był strzał w dziesiątkę. Zachęceni, postanowiliśmy zostać tam cztery dni.
Delta Mekongu to region położony nad ujściem rzeki Mekong do Morza Południowochińskiego, która wraz ze swoimi odnogami tworzy rozległą deltę. Powierzchnia regionu wynosi około 39 000 km² a spora część obszaru wykorzystywana jest pod…. oczywiście uprawę ryżu. Jest tu też wiele sadów owocowych. Ważną gałęzią gospodarki w tym regionie jest też rybołówstwo. Dotarliśmy tam, a dokładnie do Vinh Long, autobusem z Ho Chi Minh. Bilet kosztował 250 000 dongów (ok. 40 zł). Przepłaciliśmy i to (jak się okazało później) dwukrotnie ale jak dzień przed wyjazdem szukaliśmy biletów, to byliśmy w kilku agencjach i w żadnej ich nie było. Jak się w końcu trafiły, to braliśmy szybko. W cenie była butelka wody, transfer na przystanek, a po przyjeździe do Vinh Long również transport do „portu”. Autobus jechał ok. 3 h. i miał miejsca leżące więc jechaliśmy jak paniska 😊. Następnie z portu udaliśmy się promem na drugi brzeg do An Binh (bilet kosztował 1000 dongów tj. 0,33 grosze). Płynęliśmy tam ok. 5 min.
Podczas podróży postanowiliśmy kupować pojedyncze bilety choć początkowo mieliśmy w planie nabyć bilet open aby zjechać Wietnam na wspólnym bilecie ale finansowo wychodziło podobnie, a nie jest się uwiązanym do jednego przewoźnika, który może nie mieć autobusu w interesującym nas terminie. A i tak trzeba przy bilecie open dzień wcześniej stawić się w biurze i zrobić rezerwację więc na to samo wychodzi, a jest większa elastyczności przy pojedynczym bilecie.
Na wyspie An Binh znaleźliśmy homestay Ngoc Phuong z pokojem z śniadaniem za 50 zł. za dwie osoby. Fajne miejsce, mnóstwo zieleni, rowery w cenie noclegu i… hamaki 😁 To miejsce możemy polecić z całego serducha. Przesympatyczni i bardzo pomocni gospodarze, czysto, ciepła woda i hulający internet. Dodatkowo pyszne jedzenie. Na miejscu wykupiliśmy kolacje bo na wyspie ciężko zjeść coś ciepłego. Są wprawdzie jakieś garkuchnie ale my jak przejeżdżaliśmy tam w ciągu dnia, to nic się w nich nie działo. Za to sklepików cała masa więc można kupić coś do picia i jakąś przekąskę. Sporo też stoisk z tanimi owocami. No i polecamy w trakcie tripu rowerowego napić się kawy, która jest mega pyszna, a jej koszt to ok. 1 zł. – 1,50 zł.
W dniu, w którym przyjechaliśmy padał deszcz więc popołudnie spędziliśmy na hamaku. Na szczęście następnego dnia pogoda się poprawiła i mogliśmy udać się w teren na rowerze. Najlepszym sposobem zwiedzenia wyspy jest właśnie pożyczenie roweru w homestayu i ruszenie przed siebie. Dostaliśmy mapę od naszego gospodarza, wsadziliśmy ją w kieszeń i… ruszyliśmy, gdzie nas oczy „ponieso”🤣. Ciężko nawet mówić o jakieś dynamice jazdy bo ciągle zatrzymywaliśmy się aby cyknąć fotkę 🙈. Ależ tam jest pięknie. Mosty, mosteczki, mnóstwo zieleni, kanałów i toczące się zwykle życie mieszkańców. Tak właśnie wyobrażaliśmy sobie Wietnam. Dobrze, że postanowiliśmy tu zostać kilka dni. Mega nieporozumieniem byłoby kupienie tylko wycieczki po samym Mekongu, nie zaglądając na kilka dni do An Binh.
Kolejnego dnia ponownie pogoda dopisała więc udaliśmy się w rejs po Mekongu. Popłynęliśmy z naszego homestay’a, trwało to ponad 6 h. i kosztowało 10 $ za osobę (ok. 38 zł). W cenie było śniadanie na łodzi. Najpierw popłynęliśmy na pływający market ale słabe to było. Ledwie kilka łódek i nic się nie działo. Albo było za późno (ok. 7.30) albo po prostu powoli zanika ta tradycja. Skoro już weszliśmy do pływającego warzywniaka to chcieliśmy coś kupić. Ale cena nas wystraszyła i szybciutko wróciliśmy do nas na łódkę. Za kilka obranych kawałków ananasa chcieli 5zl. Oszaleli, w trakcie wycieczki rowerowej po An Binh za take piniondze mieliśmy 2 siaty owoców.
Oczywiście w programie wycieczki nie mogło zabraknąć wizyty na farmie pszczół oraz w miejscu, gdzie mogliśmy spróbować preparowanego ryżu w kilku smakach, cukierków kokosowych i alkoholu (różne smaki tj. bananowy, ananasowy). Na szczęście nigdzie nie naciskano na nas aby coś kupić więc było spoko. Kupiliśmy co nieco na później 🤪 Najfajniejszy moment wycieczki był wtedy, gdy przesiedliśmy się do małej łódki (cały rejs byliśmy tylko my i muy simpatico Americano) i wpłynęliśmy do wąskich kanałów. W końcu nie było słychać warkotu silnika, a i widoczki boskie.
Na koniec udaliśmy się do sadu z rambutanami, gdzie mogliśmy zerwać skosztować tego owoca (w cenie rejsu). Ogólnie nam się podobało. Myśleliśmy, że będzie gorzej bo wiele negatywnych opinii przeczytaliśmy na temat tych rejsów, a i nasz „kapitan” sprawdził się 😊. Niemniej jednak uważamy to za słabszy punkt pobytu w An Binh. Zdecydowanie najlepiej zwiedzić okolice Delty Mekongu na rowerze.
Przykre jest to, że pomimo tego, że ludzie tu mieszkają, prowadzą życie na rzece, a ona daje im możliwość utrzymania się z niej, to nie dbają o nią. Prawie przed naszym nosem z mostku została zrzucona do wody torba ze śmieciami 😥. Podczas całej podróży po Azji takie sytuacje zdarzały się wielokrotnie, dla nas jest to nie do zaakceptowania.
Następnego dnia ponownie udaliśmy się na rowerach przed siebie. Co prawda pogoda jak w Bollywood tj. czasem słońce czasem deszcz ale nic to. Trzeba wykorzystać czas skoro jesteśmy w tak zajefajnym miejscu. Tym razem motyw przewodni to mosty, mostki i domy :-). Oczywiście przypadkowo, po prostu było ich sporo na trasie. A jak padało, to zatrzymywaliśmy się na kawę, a tu mają najlepszą kawę ever. Włoska kawa może się schować🤪. W między czasie Robert zaliczył wizytę u fryzjera. Koszt 40 000 dongów tj. ok. 7 zł.
Kiedy wróciliśmy do homestay’a lekko przemoczeni to Pani Babcia na rozgrzewkę przyniosła nam herbaty jaśminowej. To nasze kolejne odkrycie kulinarne, jeszcze z Malezji. Wyszło na jaw, że jesteśmy ulubieńcami Pani Babci. Ma to chyba związek z tym, że grzecznie zjadaliśmy wszystko, co nam podawali na kolację. Z szczególnym uwzględnieniem ryżu, gdyż w Wietnamie niedojedzony ryż uważa się za brak szacunku do osoby, która go zebrała. Wieczorem dostaliśmy ponownie ciepłą herbatę, tym razem imbirową. To pewnie nagroda za ładnie zjedzoną kolację 😊.
Niestety nadszedł czas aby pożegnać się z tym cudownym miejscem. Było trochę łez i uścisków na koniec, które spowodowały, że jeszcze trudniej było się rozstać. Ale przed nami było kolejne miejsce. Choć teraz, gdy piszemy ten post wiemy, że to jedno z najfajniejszych miejsc w Wietnamie.