Panglao i Bohol
Naszym następnym przystankiem w podróży po Filipinach była wyspa Panglao i połączony z nią mostem wyspa Bohol. Przylecieliśmy tu z Busuangi (o naszym pobycie w Coron możesz przeczytać tutaj) samolotem, z przesiadką w Clark. Noclegi zarezerwowaliśmy z kilku dniowym wyprzedzeniem w Steffi’s Place. Patrząc z perspektywy całego trzytygodniowego pobytu na Filipinach, była to nasza najlepsza miejscówka. Bambusowe domki położone na skale, z dala od zgiełku ale nie aż tak daleko od miasta i przesympatyczny personel, stworzyły super klimacik. Jedyny mały minus to monotonne śniadania, aczkolwiek dobre. Na plus wspólna strefa z ciągłym dostępem do filtrowanej wody, kawy i herbaty. Na miejscu możliwość pożyczenia skutera z czego oczywiście skorzystaliśmy i przez kolejne trzy dni zwiedzaliśmy wyspę tym właśnie środkiem transportu. Koszty wypożyczenia skutera to 1200 php za trzy dni czyli ok. 90 zł.
Pierwszego dnia postanowiliśmy objechać plaże na Panglao. Zaczęliśmy od White Beach, następna to Doljo Beach i kolejna Momo Beach. Ominęliśmy Alona Beach, bo to bardzo popularna i skomercjalizowana plaża, a my szukamy cichych i miarę pustych miejsc. Tutejsze plaże nie są tak piękne jak np. w El Nido, są wąskie i małe ale mają wielką zaletę, są praktycznie puste. Na każdej z tych odwiedzonych przez nas plaż byliśmy sami. Biały piasek, turkusowa woda i cień kołyszących się palm powodowały, że nie chciało się stamtąd ruszać.
Pod koniec dnia aby się schłodzić udaliśmy się do jaskini Hinagdanan. Można się tam wykąpać w chłodnej wodzie. Sama jaskinia może nie powala, nie jest zbyt duża, ale uczucie chłodu, którego się tam doznaje, bezcenne. Koszt wejścia bez pływania to 50 php (ok. 4 zł), a z pływanie 125 php (ok.9zł.). Przy wejściu nikt nie pilnuje, który wariant się wykupiło. My cebule kupiliśmy jedno wejście z pływaniem, bo Kasia nie wiedziała czy będzie się tam kąpać, a w rezultacie ulegała pokusie i kąpaliśmy się oboje. Mieliśmy szczęście, bo gdy weszliśmy do jaskini większość ludzi z niej wychodziła i zostało raptem parę osób więc można było delektować się chłodem w spokoju. Z kolei jak już wychodziliśmy minęła nas grupa dwóch milionów Azjatów :-). Wieczór spędziliśmy na tarasie w towarzystwie Netflixa, delektując się rumem i pysznymi owocami.
Następnego dnia ruszyliśmy na Bohol, a zwiedzanie wyspy zaczęliśmy od Mag Aso Falls. Koszt wejścia to 15 php (ok.1,1 zł.) za motor z dwoma osobami i 20 php (ok. 1,46 zł.) za głowę. Wodospad jest mały ale bardzo przyjemny. My byliśmy tam rano więc znowu udało nam się być samym. Jak wychodziliśmy zaczęli się schodzić ludzie.
Kolejnym miejscem, gdzie się zatrzymaliśmy był wiszący most na rzece Abatan. Lokalsi jeżdżą przez niego motorami ale my się nie odważyliśmy. Na most natknęliśmy się przypadkiem, nie było go na mapie i to jak się później okazało była jego największa zaleta bo nie było na nim turystów.
Naszym głównym celem tego dnia było Chocolate Hills i tam się następnie udaliśmy. Wstęp to 50 php (ok. 4 zł.). Na całym obszarze znajduje się 1268 wapiennych kopców, o wysokości od 30 do 100 metrów. Swój charakterystyczny kolor, od którego pochodzi ich nazwa przybierają w porze suchej. Oczywiście kopce nie mają nic wspólnego z czekoladą, jedynie porastająca je trawa schnąc przybiera taki kolor. Jeśli trafi się tam właśnie w tej porze to robi to mega wrażenie. Są różne legendy dotyczące pochodzenia wzgórz. Jedna mówi że to dwa olbrzymy rzucały w siebie głazami inna, że to łzy olbrzyma rozpaczającego po śmierci ukochanej. Uroku temu miejscu odbiera fakt, że jest tam tylko jeden niewielki taras widokowy zajęty przez zasiedzenie przez osoby robiące sobie fotki w 101 pozycjach. Ale jeśli wyczeka się odpowiedniej chwili to jest szansa na szybką fotę. Niestety nie można tam latać dronem po godzinie 8.00 rano.
Wracając postanowiliśmy wjechać i zobaczyć wiszący most Camaya-an Hanging. Ten most nad rzeką Lobok nie zrobił na nas wielkiego wrażenia bo jest zbyt nowoczesny.
Następnie udaliśmy się do Bilar Man Made Forest. To kultowe miejsce aby zrobić sobie fotkę, ale trzeba być szybkim aby nie zostać rozjechanym przez samochody. Kasia na widok nadjeżdżającego auta zmykała z drogi jak stróś pędziwiatr ale grupy Azjatów miały to w nosie i chyba czekały na rozjechanie ich przez samochody. Wysokie mahoniowe drzewa tworzące jakby kopułę nad krętą drogą robią ogromne wrażenie. Las jest piękny ale wydaje się również trochę straszny. Jeszcze bardziej straszny może się wydać kiedy uświadomimy sobie jaka cisza tam panuje. Oczywiście w tych krótkich momentach, w których nie słychać przejeżdżających samochodów i krzyczących Azjatów. I tu musimy opisać również złą stronę tego miejsca. Bilar Man Made Forest jak sama nazwa wskazuje nie jest lasem naturalnym tylko zasadzonym przez człowieka. Powstał w ramach projektu zalesiania na terenach zniszczonych przez przemysł, który został uruchomiony ponad 30 lat temu. Jednak drzewa mahoniowe, które zostały tam posadzone nie występują naturalnie na Filipinach. Z tego powodu lokalne rośliny i zwierzęta nie są w stanie tam żyć i się rozwijać. Las zamienił się w strefę śmierci, gdzie nie rośnie nic poza drzewami jednego gatunku i nie przypomina innych lasów na wyspie, które są gęste i bogate w różne gatunki fauny i flory.
Oczywiście podczas całej drogi towarzyszyły nam bardzo fajne widoczki i ciągle zatrzymywaliśmy się aby zrobić zdjęcie. Na koniec dnia, skuszeni super recenzjami dużej liczby blogerów, udaliśmy się na obiad do Bohol Bee Farm. I to był mega błąd. Miejsce absolutnie przereklamowane, ani atmosfery fajnej, a tym bardziej dobrego jedzenia. Kasia zamówiła lasagne seafood, która była totalnie bez smaku i zawiera tylko jedną (serio jedną!) krewetkę. Czyli zapłaciliśmy kupę kasy za płaty makaronu polane pomidorowym sosem o nijakim smaku i posypane pseudo serem. Robert zamówił spaghetti i też czterech liter nie urywało. Ale w sumie czego się spodziewać po kuchni na Filipinach. Generalnie lepiej to miejsce sobie darować i nie wpisywać na listę „must to see”, bo absolutnie nie jest tego warte.
Trzeciego dnia udaliśmy się do Tarsier Sanctuary w Corelli. Wybierając miejsce, gdzie można zobaczyć te urocze zwierzątka warto przeczytać opinie. My wybraliśmy to miejsce, gdyż dba ono o tarsiery. Bardzo się tam pilnuje aby „podglądać” je w absolutnej ciszy (to zwierzęta nocne, które w dzień śpią więc to ważne aby nie zakłócać im spokoju). Drugie miejsce to Tarsier Coservation Area, które należy omijać z daleka. Tam zwierzątka są źle traktowane a grupy Chińczyków/Japończyków robią im zdjęcia z użyciem lamp, hałasując przy tym niemiłosiernie. Niestety to miejsce jest bardzo popularne bo znajduje się bliżej głównej drogi i walą tam tłumy turystów. Zachowanie ciszy w czasie oglądania ich jest bardzo ważne, Tarsier, gdy się bardzo wystraszy może sobie zrobić krzywdę. Długość takiego zwierzaczka to ok. 12-14 cm., a jego ogon jest dwukrotnie dłuższy. Jak już wspomnieliśmy, aktywne gównie nocą, a jak śpi to ma jedno oko otwarte. Jego oczy mają ponad 3 cm. Średnicy i są wielkości mózgu. Może obrócić głowę o 180 stopni w każda stronę. Widzieliśmy kilka tarsierów ukrytych wśród liści, mamy nadzieję że nasza obecność nie zaburzyła ich snu.
Dalej udaliśmy się na kolejny, tym razem podwójny wiszący most Sipatan twin hanging bridge. W swojej naiwności myśleliśmy, że będziemy tam sami. Niestety most był okupowany przez tłum turystów więc darowaliśmy sobie spacer po nim. Wejście na most to koszt 35php (ok. 1,60zł.). Odjechaliśmy nieco dalej i znaleźliśmy kolejny most, nie tak efektowny ale można było z niego zrobić kilka fajnych fotek.
Następnie pojechaliśmy do Loboc Ecotourism Adventure Park aby zjechać na zip linie nad dżunglą i wodospadami na rzece Loboc. Koszt to 400 php za osobę za zjazd w obie strony (ok.30 zł.). Fajne widoczki podczas zjazdu i sporo adrenaliny zagwarantowało super zabawę. Dla nas był to pierwszy raz i bardzo nam się podobało.
Po tych emocjach przyszedł czas na ochłodzenie się w kolejnym wodospadzie, Pahangog. Wodospad znajduje się niedaleko Dimiao, w okolicy znajduje się jeszcze kilka innych wodospadów ale ten jest największy. Trzeba jechać drogą w kierunku Jagna, a później odbić w głąb wyspy. Cały czas jedziemy w górę, aż za wioską skończy się droga, dalej trzeba jechać jeszcze wyżej wąską ścieżką, aż dojedziemy do parkingu. Dojście z parkingu do wodospadu było dość hardkorowe, szczególnie w dół po kamiennych schodach, ale było warto. Woda spada dwoma strumieniami w dosyć dużej wysokości, wokół niecki są skały z których można poskakać do wody. Wokół oczywiście wspaniała zieleń. Na miejscu głównie miejscowi i kilku zagubionych turystów, więc udało nam się trochę dronem polatać. Chłód jaki panuje przy wodospadzie dał nam wytchnienie w ten gorący dzień.
Na koniec ponownie odwiedziliśmy Doljo Beach aby zobaczyć zachód słońca. Ostatni dzień na Panglao spędziliśmy chilloutując się i zbierając siły przed kolejną podróżą. Wieczorem odwiedziliśmy hiszpańską restaurację, która znajduje się w pobliżu, gdzie uraczyliśmy się (bardzo dobrą) paellą. Kolejnego dnia ruszyliśmy na Siquijor.