Trekking z Kalaw nad Jezioro Inle
Z Rangunu udaliśmy się do Kalaw ale spędziliśmy tam tylko jedną noc bo następnego dnia ruszyliśmy na trzydniowy trekking nad jezioro Inle. Koszt biletu na nocny bus z Rangun do Kalaw to 11 $ (ok. 44 zł), a czas przejazdu jakieś 11 godzin. Niestety bus był typu standard nie vip więc mieliśmy miejsca siedzące, zamiast leżące lub pół leżące😕. Na dworzec autobusowy dotarliśmy z naszego hostelu autobusem nr 36 z przystanku Sule (niedaleko Pagody Sule). Koszt biletu to 200 kiat (ok. 50 gr) i niestety przez mega korki jechaliśmy prawie 2 godziny. Dobrze, że wyruszaliśmy dużo wcześniej więc czas spędzony w autobusie mogliśmy na spokojnie poświęcić obserwowaniu lokalsów, bo byliśmy jedynymi turystami. Przejazd grabem na tej trasie kosztuje ok. 30 zł. Dworzec autobusowy w Rangun to jakiś koszmar (bosze, gdzie te pick up’y wietnamskie 🤪). Hektary ziemi z setkami agencji i firm przewozowych. Serio, ogrom tego przeraża 😱. Mnóstwo alejek, gdzie stoją autobusy wśród których trzeba znaleźć swój po logo firmy 🙈. Lepiej zarezerwować sobie więcej czasu na poszukiwania aby nie paść na zawał. Na szczęście ludzie są bardzo pomocni i trafiliśmy w dość krótkim czasie do swojej agencji, gdzie odbył się boarding. Pamiętajcie, że trzeba być czujnym cały czas🤯, bo gdy my odstresowywaliśmy się piwkiem, nasze plecaki zapakowali do innego autobusu 🙈🙈. Na szczęście Kasia miała jakieś przeczucie (w tych tematach to istna czarownica 😊 ) i na czas ogarnęliśmy temat więc plecaki zostały z nami😁.
Po przyjeździe do Kalaw udaliśmy się na śniadanie do miejsca polecanego w necie, a mianowicie do Sprouting Seeds Cafe&Bakery. Zjedliśmy tam guacamole i kanapkę z grillowanymi warzywami i mozzarelą. Wszystko było pyszne, a co lepsze, ta knajpka to jedna z inicjatyw fundacji Whispering Seed, która wspiera lokalną młodzież poprzez zapewnienie lepszej edukacji w tworzonych przez siebie centrach nauki, a my bardzo lubimy takie akcje. Następnie wróciliśmy do hotelu aby odpocząć przed trekkingiem i ponownie wyszliśmy z hotelu dopiero na obiad. Tym razem poszliśmy do również polecanej knajpki nepalskiej Everest Nepali Food Center ale jakoś jedzenie tam nas nie powaliło😕. Póki co jedzenie w Birmie średnio nam wchodziło ale…uwaga spojler, na szczęście później będziemy mieli o wiele więcej szczęścia, co zawdzięczamy mega sympatycznej parze z Instagrama 😊. Zresztą nie tylko to im zawdzięczamy, o czym dalej.
W końcu nadszedł czas aby ruszyć na trekking nad jezioro Inle. Samo Kalaw jakoś nas nie powaliło więc z ochotą je opuściliśmy. Ponownie z rekomendacji (wcześniej polecili nam wysepkę An Binh w delcie Mekongu i był to strzał w dziesiątkę) Ani i Radka z @orientujemysie wybraliśmy super agencję Ko Min Kalaw Trekking Guide, która wszystko wspaniale nam zorganizowała. Wprost nie mogliśmy sobie wymarzyć tego lepiej. Ogólnie z wyborem agencji organizujących trekking może być lekki problem bo w samym Kalaw jest ich ok. 20 i każda ma swoją trasę. Wybór więc jest duży ale lepiej zdecydować się na agencję z polecenia bo nasłuchaliśmy się różnych, mniej lub bardziej mało fajnych, opowieści. Niektóre agencje mają grupy nawet 10 osobowe, nasza z założenia miała max. 4-6 osób. My byliśmy tam jeszcze przed sezonem i szliśmy tylko we dwoje i przewodnik. Za 2 osoby zapłaciliśmy 261 000 kiat (ok. 670 zł), oczywiście im jest więcej osób tym jest taniej.
Olbrzymim plusem naszego trekkingu było to, że mieliśmy mega zajefajnego przewodnika, 20 letniego Nepalczyka o imieniu Kamel (co po nepalsku nie oznacza wielbłąd, a…. kwiat lotosu). Mówił bardzo dobrze po angielsku, którego nauczył się od turystów, co zrobiło na nas mega wrażenie. Dzięki niemu Mjanma to kraj, o którym wiemy najwięcej spośród wszystkich odwiedzonych miejsc podczas naszej półrocznej podróży po Azji południowo-wchodniej. Ileż to tematów poruszyliśmy w drodze oraz podczas wieczornych rozmów 🙈. O historii Mjanmy, zwyczajach tam panujących, buddyzmie, polityce, szkolnictwie, służbie zdrowia, więziennictwie 🙈, o podejściu mieszkańców Mjanmy i rządu do homoseksualizmu, o małżeństwie oraz ceremonii zaślubin i wiele innych tematów. Medytowaliśmy, paliliśmy lokalne cygara (każda wioska ma swoje więc trzeba było spróbować każdego hehe) i żuliśmy betel😁. Kucharz gotował takie pyszności, że zamiast schudnąć, to raczej przytyliśmy 🤣. Śmiechu było co nie miara, zamiast nóg bolały nas brzuchy od ciągłych wybuchów radości. Co prawda kucharz nie mówił po angielsku ale Kamel tłumaczył nasze rozmowy. Okazało się, że z naszego master szefa to niezły podrywacz i w każdej wiosce na trasie miał dziewczynę. A sprawiał wrażenie wstydliwego, a tu taki zonk hehe. Aż się łezka w oku kręci na wspomnienie tego cudownego czasu😥.
Podczas trekkingu zapewnione są noclegi w domach na wsi i posiłki. Warunki w domach są skromne, czasami nawet bardzo skromne, lepiej więc nie oczekiwać luksusów. Za to posiłki, które jadaliśmy to same pyszności przygotowane przez kucharza z agencji. Trasa wyglądała pod względem kilometrów następująco: pierwszy dzień ok. 20 km, drugi dzień ok. 20 km. i trzeci dzień ok. 15 km. plus rejs łódką na drugi brzeg jeziora Inle. Dzień natomiast wyglądał tak: rano ok. 8 śniadanie, marsz do lunchu do godziny ok. 12-13 godziny, a następnie marsz do ok. 17.00, kiedy to jedliśmy kolację w domu, w którym spaliśmy. A ostatniego dnia po lunchu łódka zawiozła nas do miejscowości Nyaung Shwe. W między czasie nasze duże bagaże zostały dostarczone do naszego hotelu i to wszystko było w cenie. Za wyjątkiem opłaty za wstęp nad jezioro Inle, która wyniosła 15 000 kiat (ok. 38 zł) i ważna jest przez 5 dni. Opłatę zbiera poborca na skuterze, który jak tylko dostał cynk od naszego kucharza, że się zbliżamy to wyjechał nam na spotkanie. Nasz poborca wyglądał dziwacznie, miał włosy wymalowane jakąś mazią na biało. Szczerze mówiąc, gdybyśmy szli sami to nie wiemy czy dalibyśmy łatwo się przekonać do oddania mu kasy, na szczęście dostaliśmy eleganckie bilety. Nasz przewodnik mówił, że tylko niewielka część z tej opłaty trafia w celu poprawy infrastruktury i do lokalnych mieszkańców, reszta zasila budżet państwa.
Sama droga nie jest zbyt wymagająca, od Kamela wiemy, że pokonują ją nawet rodziny z dziećmi (ok.5 lat). Na pewno dużo zależy od pory roku, w której udamy się na trekking. My szliśmy pod koniec pory deszczowej i od drugiego dnia sporo brodziliśmy w błocie. Część trasy prowadziła po płaskim terenie m.in. przez pola ryżowe, pola kukurydzy i wsie, a część pod górkę i następnie z górki.
Przez pierwsze 1,5 dnia było super. Pogoda dopisywała i szło się bardzo dobrze. Ani chwili nudy bo albo cudne widoczki albo wizyty w domach we wsi na herbatkę i cygaro 😁. Niestety po lunchu drugiego dnia złapała nas krótka acz intensywna ulewa. Akurat jak wdrapywaliśmy się pod górę😊. Od tego momentu szło się nieco gorzej bo kamienie były bardzo śliskie, co utrudniało wchodzenie pod górkę i w dół. Na szczęście agencja wyposażyła nas w kijki więc żadne z nas gleby nie zaliczyło🤪. Błota było sporo i przyklejało się do butów, że czasami but ważył kilka kilogramów 🙈. Oczywiście zdarzało się też przymusowe przejście przez strumyk więc po chwili buty były totalnie mokre. Ale jak się przyzwyczailiśmy do warunków to było ok😊. Super było też to, że po każdym etapie trekkingu czekał na nas roześmiany kucharz i pyszny posiłek. Doceniliśmy to bardzo kiedy zmęczeni i umorusani docieraliśmy do celu danego dnia, a tam na stół wjeżdżały takie pyszności, że do dziś nam się to śni po nocach.
W czasie 3dniowego trekkingu z Kalaw nad Inle Lake zrobiliśmy mnóstwo zdjęć 🙈. Widoki były tak piękne, że co chwilę musieliśmy się zatrzymywać aby podziwiać i cyknąć fotkę 😊. Najwspanialsi jednak byli spotykani po drodze ludzie. W czasie wędrówki mijaliśmy wsie, w których mieszkają różne grupy etniczne. Można rozpoznać je po ubiorze ale aktualnie głównie starsze pokolenie zachowuje tradycje stroju. W Mjanmie popularne są cygara i w każdej wiosce częstowali nas „swoim” cygarem, które różniło się smakiem i mocą. Kobiety tam raczej nie palą więc zawsze było sporo śmiechu, gdy widzieli Kasię z cygarem😁. W czasie trekkingu przez wioskę, znajomi naszego przewodnika zapraszali nas do swojej chaty, właśnie na herbatkę oraz cygaro. W trakcie tych wizyt dowiedzieliśmy się dużo o życiu gospodarzy. Ludzie są tam bardzo otwarci i cieszyli się, gdy zadawaliśmy im pytania. Zapraszali też abyśmy swobodnie robili zdjęcia ich domostwa choć nas akurat krępuje takie wściubianie nosa. Oczywiście pytali też o nas, czy jesteśmy małżeństwem, czy mamy dzieci i ile mamy lat i takie tam small talk.
W jednym z domu zobaczyliśmy mnóstwo cygar i myśleliśmy, że to na sprzedaż. Poprosiliśmy Kamela aby zapytał czy Pani sprzeda nam kilka. W ten sposób chcieliśmy się odwdzięczyć za gościnę. Okazało się, że te cygara są na ofiarę lub na poczęstunek dla gości i Pani dała nam kilka. Jak chcieliśmy zapłacić, to Kamel powiedział, że nie możemy tego zrobić bo gospodyni się na nas obrazi. Wyszło głupio bo myśleliśmy, że wspomożemy gospodarza kupując cygara, a dostaliśmy je za darmo. Na szczęście mieliśmy w plecaku batony i zostawiliśmy je dla dzieci. Choć tyle mogliśmy zrobić bo czuliśmy się bardzo źle z tym. W temacie słodyczy, to poruszyliśmy to zagadnienie z Kamelem. Oczywiście potwierdził to, co już wiedzieliśmy, a mianowicie, że nie jest to dobre aby dawać je dzieciom spotkanym na szlaku. Takie nierozważne zachowania turystów doprowadziły do tego, że dzieci żebrzą potem o nie na trasie. Lepszym rozwiązaniem, które stosowali przewodnicy z naszej agencji, jest to, żeby dać coś słodkiego rodzicom, którzy potem dzielą to pomiędzy dzieci ze wsi. Dzięki temu dzieci nie spożywają zbyt dużej ilości cukru (co wiadomo ma zły wpływ na zdrowie, a w takich miejscach dostęp do lekarza jest bardzo ograniczony), a my podczas naszego trekkingu ani razu nie spotkaliśmy się z widokiem dzieci proszących o słodycze. Na początku trasy zostaliśmy o tym poinformowani i w pierwszym napotkanym sklepiku zrobiliśmy zapasy, które potem przekazywaliśmy spotkanym po drodze rodzicom.
Na trasie spotkaliśmy się z fajnym zwyczajem, a mianowicie jeśli jedna osoba mija drugą na drodze to tradycyjnym powitaniem jest pytanie „gdzie idziesz?”. To właśnie spotkania z ludźmi i rozmowy z Kamelem uważamy za najpiękniejsze w trakcie trekkingu (a musimy zaznaczyć, że nie jesteśmy zwolennikami zorganizowanych tripów). Oczywiście można trasę też przejść samemu, bez przewodnika ale byłby to największy błąd jaki można popełnić, oczywiście naszym zdaniem. Po drodze mijaliśmy też klasztor, gdzie młodzi mnisi przygotowywali rakiety na konkurs. Raz w roku w pobliżu jeziora Inle organizowany jest konkurs puszczania rakiet. I to nie byle jaki. Wyrzutnia rakiet stoi na jednym wzgórzu a cel, czyli sporej średnicy obręcz, stoi na drugim. Nagrody za trafienie w cel są bardzo duże. Żałujemy, że ominęła nas ta impreza.
W drodze z Kalaw nad Inle Lake spotykaliśmy na swojej drodze mnóstwo zwierząt. Ze względu na to, że rolnictwo jest tam dość zacofane, rolnicy w głównej mierze, poza siłą własnych mięśni, wykorzystują zwierzęta do pracy w polu. Jest to zazwyczaj bydło tj. bawoły, krowy oraz charakterystyczne byki z garbem. Raz w popłochu uciekał przed nami wąż, a wśród krzaków wypatrzyliśmy kameleona. W jednym z gospodarstw we wsi „poznaliśmy” świnkę, która zachowywała się trochę jak pies. Łasiła się i stawała na tylnych łapach aby ją głaskać 🙈.
Niestety nadszedł czas aby się pożegnać. Jak wspomnieliśmy, w cenie trekkingu był też transport łódką do miejscowości Nyaung Shwe, a właściwie do samego hotelu. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w drodze do hotelu będzie towarzyszył nam Kamel. Absolutnie tego nie oczekiwaliśmy i stwierdziliśmy, że przecież sami sobie poradzimy ale z drugiej strony było nam bardzo miło, że jeszcze chwile spędzimy razem. Przed wejściem na łódkę było jeszcze pożegnanie z naszym kucharzem i obowiązkowa sesja zdjęciowa. Teraz nie pozostało nam nic innego jak ze smutkiem ruszyć do hotelu. Po drodze mieliśmy jeszcze okazję zobaczyć wioski na wodzie i plantacje warzywne na jeziorze Inle.
Kiedy zeszliśmy z łódki, w planie był transport do hotelu, my jednak głośno zaoponowaliśmy i ruszyliśmy z przysłowiowego buta. W końcu przebyty trekking zobowiązuje 😊. I to jeszcze nie koniec naszych przygód, okazało się bowiem, że adres naszego hotelu podany na bookingu zaprowadził nas na… posterunek policji i nikt w okolicy nie kojarzył nazwy hotelu. Rozpoczęliśmy poszukiwania, w których bardzo pomógł na Kamel i w końcu nam się udało. Kiedy dotarliśmy do hotelu, Kamel upewnił się, że wszystko jest ok. i że nasze bagaże dotarły. Teraz tylko przyszło się pożegnać. Było łzawo, były przytulanki i obietnice utrzymywania kontaktu (i tak jest do dziś poprzez kontakt na fb). Udaliśmy się do pokoju, gdzie poza zmęczeniem dopada nas smutek. Nie sądziliśmy, że tak bardzo będzie nam brakować towarzystwa naszego przewodnika.
Na trekkingu byliśmy od 3 do 5 października 2019 roku.