6 miesięcy w Azji,  Malezja

George Town, miasto murali i świątynia ulicznego jedzenia

Na wyspę Penang przyjechaliśmy z Melaki (o pobycie w tym mieście możecie przeczytać tutaj). Aby zaoszczędzić czas i kasę na nocleg, zdecydowaliśmy się pokonać tę trasę nocnym autobusem. Nie był on co prawda sypialny, ale był wygodny więc udało się bez problemu pospać. Autobus jechał 7 godzin i bilet kosztował 46,50 myr (ok. 42 zł.).

Do George Town przyjechaliśmy jeszcze przed świtem. W związku z tym, że nie mogliśmy wprowadzić się do pokoju w hotelu, zostawiliśmy bagaże na przechowanie i o 7 rano ruszyliśmy szlakiem tutejszych murali. Zastanawialiśmy się czy szukać ich z mapą, czy na spontana. Wybraliśmy coś pomiędzy tj. ściągnęliśmy apkę na telefon (Penang street art., zawiera zdjęcia, adresy i trasę dojścia) i co jakiś czas szukaliśmy adresów, w między czasie rozglądając się bacznie na boki. Bardzo często było tak, że te znalezione „przy okazji” okazywały się fajniejsze. Wyjście w trasę o tak wczesnej porze było super opcją bo w większości miejsc byliśmy sami. Po południu przechodząc w drodze powrotnej koło części murali byliśmy w szoku co tam się dzieje. Mnóstwo turystów i pełno stoisk z pamiątkami, totalnie odebrało to uroku. Murali można szukać również na rowerze, ale my się zdecydowaliśmy na pieszą wędrówkę.

Georgetown to miasto położone na wschodnim wybrzeżu wyspy Penang. W 2008 roku wraz z miastem Melaka (Malakka) zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Znane jest głównie z street art’u. Ale są też inne rzeczy do zobaczenia.

Z Georgetown i street artem kojarzy się nazwisko Ernesta Zacharevicia. Jest to artysta pochodzenia litewskiego, który w ramach projektu Mirrors Georgetown rozpoczął ozdabianie miasta muralami. Obecnie jego murale tj. Boy on the Bike czy Children on the bicycle są największymi atrakcjami miasta. Ciągle powstają nowe murale autorstwa innych artystów, również niektóre restauracje są nimi ozdabiane.

Oprócz murali miasto ozdobione jest metalowymi instalacjami przedstawiającymi zabawne scenki z życia dawnego Georgetown.

Śmiało możemy napisać, że trafiliśmy do muralowego raju. Zaczęliśmy poszukiwanie murali o 7 rano, a zakończyliśmy o 14, z przerwą na szamkę. Jest ich kilkadziesiąt, małe, duże oraz metalowe instalacje na ścianach. Niestety nikt nie dba o te dzieła sztuki, co jest tym bardziej dziwne, że to właśnie one przyciągają turystów w to miejsce. Spieszmy się je oglądać bo nie wiadomo co będzie za jakiś czas. Część z nich jest w opłakanym stanie jak np. Bruce Lee Cat Mural a niektórych już nie ma np. Children in a boat. Długo się naszukaliśmy tego murala bo apka, z której korzystaliśmy nadal wskazuje jego lokalizację.

W między czasie zajrzeliśmy do Clan Jetties. To tradycyjna osada stworzona przez chińskich imigrantów wzdłuż nabrzeża. Łącznie jest sześć pomostów klanowych. My byliśmy na dwóch, Chew, gdzie znajduje się mnóstwo stoisk z pamiątkami oraz Lim, gdzie są domy mieszkalne. Przez przypadek trafiliśmy też na ulicę wiszącymi z parasolkami, podobną widzieliśmy kiedyś w Lublinie 😊

George Town słynie z pysznego jedzenia i mieliśmy zamiar to sprawdzić. Pod wieczór udaliśmy się do Red Garden Food Paradise. To miejsce, gdzie po godz. 17.00 otwiera się całe mnóstwo stoisk z lokalnymi przysmakami i można zjeść dosłownie wszystko. Od wyboru aż głowa boli i ciężko się zdecydować. Co prawda wegetarianie i weganie mają mniejszy wybór ale na pewno coś dla siebie znajdą. Kasia zjadła Curry mee, czyli zupę na bazie mleczka kokosowego, pasty złożonej z wielu przypraw, tofu, kiełków, makaronu i kulek rybnych (6 myr, ok. 5,40 zł.). Noł mit, noł cziken. Robert zamówił sataye z kurczaka (10 myr za 10 szt., ok. 9 zł.). Wszystko było pyszne. Na deser wybraliśmy Nam Jiang Kuih. To cienki, chrupiący naleśnik wypełniony np. masłem orzechowym, bananem, cukrem lub też na wytrawnie np. z szynką, kukurydzą. Niebo w gębie za jedyne 2,20 myr (2 zł.). Bardziej wypasione, z większą ilością składników są nieco droższe. My zjedliśmy z bananem i masłem orzechowym.

Kolejny dzień postanowiliśmy poświęcić na zwiedzanie świątyń. Zaczęliśmy od Kek Lok Si Temple, która położona jest na wzgórzu Air Itam. To kompleks świątynny z wymyślnym, kolorowym wystrojem i wieloma wizerunkami Buddy.

Jest największą buddyjską świątynią w Malezji, do której pielgrzymują wierni z całej Azji południowo-wschodniej. Świątynia została wybudowana w latach 1890 – 1905, a w 1930 oddano siedmiokondygnacyjną główną pagodę. Łączy ona trzy style architektoniczne. Dolne poziomy są zbudowane w stylu chińskim, środkowe w stylu Tajskim, a najwyższe w birmańskim. W 2002 odsłonięto 30 metrowy posąg bogini miłosierdzia wykonany z brązu. Kompleks jest podzielony na trzy strefy. Na pierwszym poziomie świątyni znajduje się  wejście na wzgórze i sklep z pamiątkami. W środkowej części znajdują się świątynie, ogrody, pagoda i pawilon czterech królów niebieskich, a na szczycie wzgórza znajduje się ogromny posąg Bogini Miłosierdzia, Kuan Yin, a także więcej ogrodów i świątyń. Wstęp jest bezpłatny tylko wejście do pagody kosztuje 2 myr (ok.1,8 zł). Płatne są też kolejki, którymi można wjechać na wyższe poziomy 6 myr (ok, 5,4 zł). Najciekawszy jest środkowy poziom z pięknymi świątyniami, ozdobionymi niezliczoną ilością wizerunków buddy. Piękna jest również główna pagoda, na której piętrach też znajdziecie posągi buddy.

Do świątyni z naszego hotelu było jakieś 12 km. Autobus miał strasznie dużo przystanków więc jechałby ok. 1,5 godziny. Po raz pierwszy w trakcie naszej podróży wzięliśmy Graba (azjatycki brat Ubera) i dowiózł nas za 12 myr (ok.11 zł). Tip: jak weźmiecie np. Graba, to niech Was kierowca od razu zawiezie pod posąg wspominanej wyżej Bogini Miłosierdzia. Potem zejdziecie do świątyni. My wspięliśmy się na piechotę, niby daleko nie jest, ale w taki upał każdy krok się liczy.

Zjechaliśmy ze wzgórza i udaliśmy się do świątyni Chua Phat Dhammikarama Bumese. Do niej dojechaliśmy Grabem za 11 myr (ok 10 zł). Wstęp do świątyni jest darmowy. To pierwsza buddyjska świątynia w Penang, zbudowana w 1805 roku. Jest rzadkim przykładem birmańskiej świątyni buddyjskiej poza Birmą (Myanmar).

Na przeciwko znajduje się kolejna świątynia Reclining Buddha Wat Chaiyamangalaram.  Wstęp również jest darmowy. Świątynia jest otwarta codziennie od 6:00 do 17:30. Czasami używa się skróconej nazwy Wat Chaiya. To najpopularniejsza świątynia buddyjska w Malezji w stylu tajskim.  Wat Chaiyamangalaram została założona w 1845 roku przez tajskiego mnicha buddyjskiego. Z biegiem lat dodano nowe budynki i atrakcje. Najbardziej znaną cechą świątyni jest znajdujący się w głównym sanktuarium posąg leżącego Buddy o długości 33 metrów (108 stóp). Kiedy został zbudowany pod koniec lat 60. XX wieku, był największym leżącym Buddą w Malezji, ale od tego czasu wyprzedziło go  kilka innych. Wejścia do świątyni strzegą kolorowe węże naga.

W końcu nadszedł czas na szamkę. W ciągu dnia nie ma wielkiego wyboru bo duża część stoisk otwiera się dopiero po godz. 17.00 ale udało nam się znaleźć food court czynny od rana do 17.00.  To New World Park Food City. Nie ma tak dużego wyboru jak na tych wieczornych, ale każdy coś dla siebie  znajdzie. W poszukiwaniu tej idealnej, Kasia zjadła Laksa Nyonya (rybna, pyszna), a Robert  chińskie pierożki z mięsem i warzywami (mogły być lepsze). Zupka kosztowała 6 myr (5,40 zł) a pierożki 10 myr (9zł). Należy pamiętać, że jak zamawia się sok, to trzeba za zaznaczyć, że bez cukru bo oni wszystko słodzą. Na koniec wjechał deser Ice Kacang (5 myr tj. 4,50 zł). Coś podobnego do filipinskiego halo halo ale smaczniejsze. Tu chyba tylko mięsa brakowało 😊 bo było tam: kukurydza, fasola, lód kruszony, gałka loda, mleczko kokosowe, żelki w kilku smakach, kolorach i kształtach. Słodkie więc zjedliśmy porcję na spółkę.

Najedzeni ruszyliśmy na spacer, co by choć trochę rozchodzić. Mijaliśmy cudowne budynki architektury kolonialnej i oczywiście murale. Zmęczeni upałem i schodzonymi kilometrami udaliśmy się na drzemkę.

A wieczorem znowu pora na coś dobrego. Ponownie udaliśmy się do Red Garden Food Paradise. Kasia zamówiła kolejną Lakse, tym razem Asam (też rybna ale z sosem podobnym do sojowego), a Robert Char Kwai Toew z krewetkami. Zupa 6 myr (5,40 zł), a makaron 10 myr (9 zł). A na koniec wjechał oczywiście deser, Mango Sticky Rise za 8 myr (7,20 zł) na spółkę, bo byliśmy już najedzeni. Spora porcja i pyszna. Zatęskniliśmy za Tajlandią. A na wynos wzięliśmy chrupiące naleśniki, które jedliśmy wczoraj. Przydały się podczas wieczornego oglądania Netflixa.

Zanim jednak usiedliśmy do oglądania serialu poszliśmy zrobić pranie w pralni samoobsługowej. Koszt 5 myr (4,50 zł) za 9 kg i tyle samo za suszenie.

Podsumowując, dla nas George Town to murale, mega pyszne jedzenie i wspaniała architektura kolonialna. Fajnie jest się zagubić w wąskich uliczkach, wzdłuż których stoją kolorowe kamienice,  a zza rogu wyskakują kolorowe malowidła. Cała reszta to tylko tło dla ulicznego street art’u. Sami nie wiemy czy lepsze są murale czy jedzenie. Na szczęście nie musimy wybierać bo mieliśmy jedno i drugie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.