Siquijor – rajska wysepka
Naszym ostatnim przystankiem w podróży po Filipinach była wyspa Siquijor, zwana wyspą szamanów. Mówi się, że jest to magiczna wyspa pełna znachorów i czarownic. Nie jest tak bardzo popularna jak inne znane wyspy i dzięki temu nie ma tabunu turystów, a blada twarz wzbudza wielką radość i zaciekawienie wśród lokalsów. My dostaliśmy się na tę wyspę z Tagbilaran na Bohol. O naszej wizycie na Bohol i Panglao pisaliśmy w poprzednim wpisie. Prom kosztował 700php na osobę tj. ok. 50 zł., a podróż trwała ok. 2 godzin. Następnie trycykl do naszego hotelu (koszt. 500php czyli ok. 36zł.) i byliśmy na miejscu. Nasz hotel to był Emocion Guesthouse i był na końcu świata, serio. Droga do niego, dokładnie ostatnie 2km, była dość hardkorowa. Poza naszym hotelem nie było tam nic, poza wioską. Hotel położony ciekawie, bo na klifie, duże pokoje, przestronna łazienka i sympatyczna obsługa. Miejsce dość kameralne bo posiadające tylko 2 domki po 2 pokoje i dużą (nie wiemy po co, dla gości z 4 pokoi??) restaurację z barem. Może kiedyś zaglądali tu goście z pobliskiego resortu ale teraz był on zamknięty na cztery spusty. Plusem była możliwość kupienia śniadania lub obiadu/kolacji/przekąsek, a wybór był spory. Nasz guesthouse miał jeszcze jedną zaletę był świetnym miejsce do oglądania zachodów słońca a zachody słońca na Siquijor podobno są najpiękniejsze. Ale bez skutera ani rusz dlatego od razu po przyjeździe pożyczyliśmy go w hotelu na 4 dni. Koszt za dzień to 350 php+50 php za drugi kask (razem ok. 30 zł.) za dzień. Następnego dnia ponownie ruszyliśmy w trasę.
Pierwszy dzień zaczęliśmy od wizyty w Lugnason Falls. Niestety przy porze suchej i przy niskim położeniu tego wodospadu widoki były marne. Prawie nie było wody więc tylko zrobiliśmy kilka zdjęć i zmartwieni ruszyliśmy dalej. Mieliśmy obawy, że pozostałe wodospady, które planowaliśmy odwiedzić kolejnego dnia będą prezentowały się podobnie. Dzieciaki, które spotkaliśmy w okolicy zapewniły nas jednak, że inne wodospady mają wodę więc powinniśmy być zadowoleni. Nie pozostało nam nic innego jak w to uwierzyć i przekonać się następnego dnia.
Następnie udaliśmy się do Guiwanon Spring Park czyli do lasu mangrowego zwanego inaczej namorzynami. To tereny stworzone przez pewne gatunki drzew i krzewów, które stanowią wiecznie zieloną formacje roślinną w miejscach niedostępnych dla innych roślin np. wzdłuż wybrzeży morskich w ciepłej strefie klimatycznej. Ze względu na pływy morskie często podczas przypływu namorzyny zalewane są tak, że widoczne są tylko korony drzew, a podczas odpływu odsłania się powierzchnia gruntu. Spaceruje się wśród nich po drewnianym pomoście, na końcu którego znajduje się restauracja (jak my byliśmy to była nieczynna) z pięknym widokiem na morze. Koszt wstępu to 10php za osobę (ok.73gr.).
Przyszedł w końcu czas na plażowanie. Pojechaliśmy na Solangon beach. Z tego co się zorientowaliśmy w naszym późniejszym reaserchu plaż, są one małe, wąskie ale za to praktycznie puste.
Plażing bardzo męczy 😊 i w końcu poczuliśmy głód. Udaliśmy się do knajpy prowadzonej przez Polaków tj. do Monkey Business. Chcieliśmy się przekonać ile prawdy jest w opiniach, że jest tam słabe jedzenie i słaba obsługa. Robert zamówił pierogi z mięsem, a Kasia smażone banany z pikantnym (bardzo) sosem. Byliśmy zadowoleni, zostaliśmy szybko obsłużeni, a jedzenie było smaczne. Pierogi smakowały prawie (ale tylko prawie) jak u mamy 😊. Co biorąc pod uwagę kuchnię filipińską, która jest słaba, jest dużym komplementem. Poza tym fajny wystrój, a w karcie każdy znajdzie coś dla siebie. Wieczorami muzyka na żywo.
Drugi dzień należał zdecydowanie do wodospadów. Zaczęliśmy od tego najbardziej popularnego tj. Cambugahay falls. Postanowiliśmy wstać o 6 rano aby zameldować się na miejscu ok. 7 i uniknąć tłumów. Niestety, takich porannych ptaszków jak my było sporo i kilka minut po tym jak przybyliśmy nad wodospad, zaroiło się od ludzi. A że nie lubimy tłumów, zrobiliśmy kilka zdjęć, odbyliśmy krótki lot dronem i udaliśmy się w dalszą podróż. Wejście jest bezpłatne, płaci się tylko co łaska za parking.
Następny na trasie był Kawasan falls and cave. Dojazd do wodospadu łatwo przegapić bo z głównej drogi trzeba zjechać na czyjeś podwórko, a dalej jechać ścieżką przez pola, aż dojedzie się do parkingu. Przy drodze jest znak ale my kilka razy upewnialiśmy się u miejscowych, że na pewno tam mamy skręcić. Wstęp wolny, płaci się tylko 10php (ok. 73gr.) za parking i co łaska przewodnikowi, który jest obowiązkowy. Zejście jest dość strome ale warte lekkiego zmęczenia. Gdy tam dotarliśmy na miejsce była tam tylko jedna para ze swoi przewodnikiem. Można poskakać do wody na linie lub wpłynąć do jaskini mieszczącej się pod wodospadem.
Następnie był Locong falls. Wstęp 50 php (ok. 3.68 zł), 10 php (ok.73 gr.) za parking i obowiązkowy przewodnik. Tutaj też było raptem parę osób. Ponownie można było poskakać na linie lub ze skałki do wody.
Na koniec naszego cyklu dotarliśmy do Lagaan falls, które okazały się być naszym faworytem. Wstęp 50php (ok. 3.68zł), 10php (ok.73gr.) za parking i obowiązkowy przewodnik. Tu również można było poskakać na linie do wody lub poślizgać się ze skałki, jest tam też mała jaskinia, przez którą można się wdrapać na górę wodospadu. Trafiliśmy na super przewodnika, który tak nam zorganizował pobyt, że nie było czasu na nudę. Po raz pierwszy skakaliśmy na linie do wody i bardzo nam się podobało, robiliśmy też ślizgi ze skałki. Ależ były emocje.
Po szaleństwach nad wodospadami postanowiliśmy jechać na plażę Kagusuan, którą wiele osób polecało ze względu na ładne skały i brak ludzi. Niestety nie dane nam było jej zobaczyć ponieważ wstęp jest zamknięty z powodu prac budowlanych. Próbowaliśmy tam wjechać mimo zakazu ale zatrzymał nas strażnik, który krył się w krzakach. Podobno plaża ma być zamknięta przez rok ale jeśli budują tam hotel to raczej straci swój urok. Umęczon tym wszystkim na koniec zajechaliśmy do Old Enchanted Balete Tree. Jest to najstarsze, ma ponad 400 lat, i największe drzewo na Siquijor. To odmiana figowca, która jest pasożytem i obrasta inne drzewo i z reguły je zabija, jednak w tym przypadku główne drzewo nadal żyje. Spod drzewa wypływa źródło, z którego woda wpływa do niewielkiego basenu, w którym zrobiono fish spa więc skorzystaliśmy z okazji i zrobiliśmy sobie rybi peeling 😊. Wstęp 10php (ok.73gr.)
Trzeci dzień to lazy day. Rano udaliśmy się posnurkować do Tubod Marine Sanctuary. Jest to wydzielony fragment przybrzeżnej rafy, który jest pod ochroną. Rafa jest naprawdę dobrze zachowana i można tu spotkać wiele kolorowych ryb oraz dużo ładnych koralowców. Podobno są też kraby, a nawet żółwie. Za snurkowanie płaci się 50 php. Można tam też nurkować.
Skoro dzień relaksu to i plażing. Niestety większość Tubod Beach należy do hotelu Coco Grove Beach Resort. My minęliśmy część hotelową i po przejściu 200 metrów znaleźliśmy fajne miejsce na końcu plaży przy skałach. Wg nas to najlepsza plaża na Siquijor, z tych co widzieliśmy. Dość szeroka, pełna piasku 😊 i oczywiście pusta. Pozostaliśmy na niej do końca dnia pływając, opalając się, robiąc zdjęcia i latając dronem.
Czwarty dzień był ostatnim dniem najmu skutera więc postanowiliśmy ogarnąć bankomat. W związku z tym udaliśmy się do miasta obok tj. do Siquijor. Po drodze złapała nas pierwsza na Filipinach ulewa i musieliśmy przeczekać ją pod daszkiem. Pierwszy bankomat, do którego się udaliśmy był nieczynny, drugi nie akceptował żadnej z naszych (kilku) kart. Został ostatni w tym mieście i na nasze nieszczęście okazał się być off line. Ochrona poinformowała nas, że w ciągu 10 minut powinien działać więc poszliśmy się przejść w tym czasie po okolicy. Po powrocie bankomat nadal nie dział więc czekała nas wycieczka do Lareny, miasteczka oddalonego o ok. 20km. Niepocieszeni wsiedliśmy na skuter i już ruszaliśmy kiedy zawołała nas ochrona banku, że bankomat działa. Jeszcze tylko niepewność czy akceptuje nasze karty i uzbrojeni w gotówkę udaliśmy się na naszą ulubioną plażę w Tubod aby się odstresować po akcji z bankomatem 😊
Długo nie możemy uleżeć na plaży więc pojechaliśmy na punkt widokowy na Mt. Bandilaan. To co widzieliśmy z tego punktu czterech liter nie urywa, gdyż widok z platform widokowych częściowo zasłaniają drzewa. Ale po drodze widzieliśmy ładne tarasy ryżowe. A właściwie to co z nich zostało bo niestety wygląda na to, że nikt tu już o tarasy nie dba.
Ostatniego dnia relaksowaliśmy się na terenie naszego guesthousa. Nocnym promem udaliśmy się na Cebu, skąd mieliśmy lot do Singapuru. Prom to koszt 420php za osobę (ok. 31zł.) za miejsce leżące bez klimy (chcieliśmy z klimą ale kupując bilety 6 dni wcześniej nie było już miejsc na tę opcję). Ogólnie ceny zaczynają się od 400php (ok.30zł.) za miejsce siedzące, 530php (ok.38zł) za miejsce leżące z klima, 770php (ok.57zł) za miejsce w kabinie 4osobowej lub 2575 (ok. 190zł) za miejsce w kabinie 2osobowej. Z promu na lotnisko udaliśmy się białą taksówką (jest tańsza od żółtej, bo te są chyba lotniskowe). Kurs kosztował na 280php (ok.20zł.). Pamiętajcie aby kierowca włączył taksometr, a jak ma włączony, to żeby widniała na nim tylko opłata początkowa (ok. 40php). U nas widniała opłata poprzedniego pasażera więc musieliśmy dwukrotnie i stanowczo prosić kierowcę aby wyzerował licznik. I tak skończyła się nasza przygoda z Filipinami.