Zimowa przygoda w Apulii
W region Apulia udaliśmy się na początku stycznia 2017 roku. Patrząc na zapowiedzi pogodowe miało być w miarę słonecznie i ciepło jak na tę porę roku tj. ok. 13-15 stopni. Miała to być miła odmiana dla pogody panującej w Polsce. Jednak jak wiadomo, pogoda potrafi zaskoczyć.
Do miasta Bari polecieliśmy z Warszawy z lotniska Chopina tanimi liniami lotniczymi Wizzair. Po przylocie na lotnisku wypożyczyliśmy samochód i ruszyliśmy w drogę. W związku z tym, że było już dobrze po południu, jeszcze przed wylotem z Polski zrobiliśmy rezerwację na jedną noc w Bari w hoteliku Melo. Wieczorem pospacerowaliśmy trochę po mieście, ale zwiedzanie zostawiliśmy sobie na dzień wylotu.
Pozostałe noclegi mieliśmy zaplanowane w miasteczku Arbelobello, w domku zwanym trulli. Miejsca tego nie można nazwać inaczej niż krainą małych, bielonych domków. Jest ich około półtora tysiąca i rozlokowane są wzdłuż wąskich i krętych uliczek. Niektórzy porównują je do domków hobbitów lub smerfów. Jedno jest pewne, robią niesamowite wrażenie, niezależnie od pory roku.
Zanim jednak dotarliśmy do tego cudownego miejsca, na trasie mieliśmy do odwiedzenia kilka innych miasteczek. Pierwsze miasto, do którego zawitaliśmy to Polignano a Mare. Słynna zatoczka z kameralną plażą, domkami na otaczającej skale oraz błękit morza to wizytówka tego miasta. Ta najpopularniejsza plaża znajduje się w samym centrum Polignano i nosi nazwę Cala San Giovanni.
Miejsce to, ze względu na swoją popularność, latem jest bardzo zatłoczone. I to jest wartość dodana podróżowania poza sezonem. Kiedy my na nią dotarliśmy byliśmy zupełnie sami i mogliśmy w spokoju cieszyć się jej urokiem. Jest tam jeszcze kilka innych plaż, ale już nie tak spektakularnych. Na część z nich można się łatwo dostać i wypożyczyć parasole oraz leżaki, inne dzikie są nieco ukryte pomiędzy skałami. Można też miło spędzić czas pływając statkiem lub kajakiem i w ten sposób poznać pobliskie groty. Niestety ze względu na porę roku ominęły nas te atrakcje ale tak nam się to miasteczko spodobało, że mamy zamiar ponownie przyjechać, tym razem jak będzie ciepło.
W miasteczku tym uliczki są wąskie więc lepiej samochód zostawić na parkingu. Zresztą najprzyjemniej jest przespacerować się nieśpiesznie po małym centro storico, którego sercem jest Piazza Vittorio Emanuelle II. Bardzo wąskie i kręte uliczki, a przy nich stare kamienice i mieszczące się w nich małe restauracje oraz sklepiki tworzą klimat, w których czas się zatrzymał kilkadziesiąt lat temu. Spacerując uliczkami ciągnącymi się wzdłuż wybrzeża możemy dojść do tarasów, z których rozciąga się wspaniały widok na skalne brzegi i morze. Starówka nie jest co prawda duża i można ją spokojnym krokiem obejść w kilkadziesiąt minut, ale to dodaje jej tylko uroku.
Z Polignano a Mare pojechaliśmy do Monopoli. W starym porcie przywitał nas widok bajecznie niebieskich łódek rybaków otoczonych białymi ścianami domów. I to jest to, co najlepiej obrazuje to miejsce.
Nie ma tu tak spektakularnych widoków jak w Polignano, ale cudowna promenada, piaszczyste plaże, lazur morza i możliwość podglądania życia Włochów tworzą niepowtarzalny klimat. Również to miasteczko najlepiej odkrywać klucząc wąskimi uliczkami i poznawać urokliwe oraz tajemnicze zakątki. My spędziliśmy tu tylko kilka godzin i zaczęliśmy nasze zwiedzanie od starego portu – Porto di Monopoli. Niedaleko portu znajduje się Plac Giuseppe Garibaldi, który tętni życiem. Spacerując uliczkami Monopoli można dojść do zamku Carlo V i Bastionu Santa Maria.
Pogoda nie dopisywała i siąpiący deszcz pognał nas w dalszą drogę, do Locorotondo. To maleńkie i bardzo urokliwe miasteczko zbudowane jest na planie koła, skąd wzięła się jego nazwa (loco –teren, rotondo – okrągłe).
To kolejne miasto w tym regionie, gdzie przepiękne i wąskie uliczki wiją się wśród bielonych domków. Nie jest zbyt popularnym wśród turystów miejscem i wpływ na to może mieć fakt, iż nie ma tu jakiś konkretnych i spektakularnych zabytków. Dla nas nie był to jednak powód aby ominąć to miasto, gdyż w ostatnim czasie doceniamy zwiedzanie bez mapy oraz planu i nie odhaczamy nerwowo kolejnych atrakcji. To pozwala nam poczuć prawdziwy klimat danego miejsca i poznać mniej turystyczne miejsca. Nie inaczej było tym razem. Oczywiście jak każde włoskie miasteczko ma główny plac i co najmniej jeden kościół (tu nawet kilka) ale najwięcej frajdy sprawia snucie się po uliczkach.
Ostatni nasz przystanek tego dnia to wyczekiwane, nie tylko ze względu na pogodę, Alberobello. Tu zatrzymaliśmy się w Trullo Relax. Gorąco polecamy ten domek, nie tylko z powodu położenia i wystroju ale również ze względu na miłego właściciela.
Przed podróżą dokonaliśmy małego research’u odnośnie polecanych restauracji. Wiele dobrego wyczytaliśmy o restauracji Terra Madre, więc pierwszy posiłek postanowiliśmy zjeść właśnie tam. I nie zawiedliśmy się. W miejscu tym serwują potrawy tylko z lokalnych produktów, a do tego pyszne wino. Nie mogło być lepiej.
Wieczorem nagrzaliśmy w naszym trulli i delektowaliśmy się tym cudownym miejscem. W pewnym momencie otrzymaliśmy wiadomość na Whats’app od właściciela naszego domu. Brzmiała ona mniej więcej tak „macie wiele szczęścia, że przyjechaliście właśnie teraz” i do tego załączył zdjęcia okolicy przykrytej lekko śniegiem. Po chwili kolejna wiadomość „wyjrzyjcie za okno”. Myślimy ok, wychodzimy z domku a tam, jakże by inaczej, śnieg. Dla naszego właściciela była to radość, gdyż zapewne dawno w tym regionie śnieg nie padał, ale dla nas, którzy chcieliśmy uciec od zimy widok ten spowodował lekką konsternację. Jak się miało okazać następnego dnia była to zima stulecia.
Rano ruszyliśmy dalej w drogę. W końcu nie przyjechaliśmy tu aby spędzić cały czas w uroczym trulli, choć okoliczności temu sprzyjały. I tu zaczęły się nasze problemy. Ulice były totalnie zasypane śniegiem, samochody tańczyły na białej jezdni, a nasz samochód nie był wyposażony w łańcuchy. Pełni nadziei zadzwoniliśmy na assistance, jednak szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię. Nie było opcji aby zmienili nam opony na zimowe bo… czegoś takiego w tym regionie po prostu nie ma. Poprosiliśmy więc o łańcuchy, niestety nie posiadali ich, żeby nam od tak dostarczyć i zasugerowali abyśmy kupili je sami, a oni nam zwrócą wydaną kwotę. Niby wszystko ok ale był to długi weekend, a dokładnie 6 stycznia i sklepy były pozamykane. W związku z tym, że nie było mrozu i śnieg topniał ruszyliśmy wolno w drogę w stronę Martina Franca i Ostuni.
Pierwsze z tych miasteczek nie zrobiło na nas dużego wrażenia. Może to wina tego, iż wcześniej zobaczyliśmy tak cudowne miejsca, że to okazało się po prostu zwyczajne. Za to Ostuni to co innego. To Białe Miasto wznosi się na wzgórzu a jego biel majestatycznie odcina się od błękitu nieba. Miasto to, jak poprzednie, to plątanina wąskich uliczek wśród białych domów i wydawać by się mogło, że nic nowego nas nie spotka. Ale każde z tych miast, wbrew pozorom, jest inne. Place i uliczki prowadzą niekiedy do ślepych zaułków, a czasami zwieńczone są stromymi schodami.
Klimat tego miasta jest niesamowity, co chwilę ma się ochotę aby przystanąć i zrobić zdjęcie. W takich momentach byliśmy wdzięczni, że jesteśmy praktycznie sami, co pozwalało na spokojne poznawanie okolicy. Najlepszym sposobem na zwiedzanie jest gubienie się w uliczkach i poznawanie architektonicznych perełek, niekoniecznie opisanych w przewodnikach.
Niespodziewanie zrobiło się późno, a że byliśmy poza sezonem i większość restauracji była zamknięta, postanowiliśmy wrócić do miejsca naszego noclegu i zjeść posiłek w Arbelobello. Region ten słynie z prostego ale przepysznego jedzenia tj. świeżych warzyw, ryb i owoców morza. Nasze ulubione danie to foccacia, zwana królową street food, którą zajadaliśmy się przez cały wyjazd.
Dodatkową zimową atrakcją w Arbelobello są świąteczne iluminacje. Część domków Trulli jest kolorowo oświetlona, na niektórych wyświetlane są projekcje przedstawiające różne opowieści. W informacji turystycznej można dostać mapę iluminacji ale najlepiej zagubić się wieczorem wśród domków w poszukiwaniu tych atrakcji.
Kolejnego dnia udaliśmy się do Matery, skalnego miasta. Niestety nie dane nam było do niej dojechać, gdyż pogoda bardzo się popsuła. Zaczął padać śnieg i to tak gęsty, że nie było widać drogi, a sama jezdnia chwila moment zrobiła się biała. Postanowiliśmy natychmiast zawrócić do Alberobello i zaczęliśmy się powoli turlać w tamtym kierunku, jednak nie było to łatwe.
Na szczęście samochód przed nami „torował” nam drogę ale na wiele się to nie zdało. Samochody stawały na poboczach i kierowcy zakładali łańcuchy, a my modliliśmy się, żeby jakoś dojechać. W pewnym momencie kierowca prowadzący samochód przed nami gwałtowanie zahamował, a my żeby uniknąć kolizji wjechaliśmy w rów pełen śniegu. Na szczęście od razu zbiegli się bardzo pomocni włosi i wspólnymi siłami udało nam się wypchnąć nasze auto na drogę. Teraz tylko pozostała droga do trulli. Do tej pory zachodzimy w głowę jak się nam udało w jednym kawałku pokonać tę trasę i jeszcze nie obić naszego samochodu.
Następnego ranka, a było to dzień powrotu do Polski, żółwim tempem udaliśmy się do Bari aby odstawić samochód. Pogoda nieco się poprawiła, śnieg już nie padał a po drodze minęliśmy nawet jeden pług. Zmęczeni całą tą zimową przygodą ruszyliśmy zwiedzać Bari, stolicę Apulii. Dla nas to bardziej miejsce przesiadki niż atrakcja. Jest to największe z obejrzanych przez nas miast w trakcie tej podróży i przez to niestety pozbawione nieco klimatu.
Panuje tu lekki nieład, a miasto pozbawione jest większych atrakcji. Wizytówką tego miasta są rozmieszczone w wąskich ulicach domowej roboty stanowiska pracy, gdzie kobiety wyrabiają makaron. Makaron ten to Orecchiette i Bari z niego słynie. Spacerując wieczorem po uliczkach miasta spotkała nas miła niespodzianka w postaci sgagliozze, (przekąski z mąki kukurydzianej). Są to smażone prostokątne kawałki polenty, które sprzedawane są prosto z okna domu. Dużo nie da się ich zjeść, gdyż są bardzo tłuste, ale jako szybka przekąska w trakcie zwiedzania sprawdzi się idealnie.
Tak zakończyła się nasza zimowa przygoda w Apulii. Ponieważ wyjeżdżaliśmy z lekkim niedosytem postanowiliśmy jeszcze kiedyś tam wrócić.