Gwatemala – w krainie Majów.
Do Gwatemali wpadliśmy na kilka dni w marcu 2016r., przy okazji podróży po Meksyku. Miała to być taka przeciwwaga. Chcieliśmy coś mniej turystycznego niż Meksyk i się nie zawiedliśmy. Jedyny problem był taki, że te kilka dni to było zdecydowanie za krótko i gdybyśmy teraz planowali tę wycieczkę to 2,5 tygodnia spędzilibyśmy w Gwatemali i 3 dni w Meksyku 🙂 Ale po kolei.
Do Gwatemala City polecieliśmy z przesiadką w Paryżu liniami AIR France. To było nasze najgorsze doświadczenie z liniami lotniczymi jakie mieliśmy do tej pory, a trochę już nam się zdarzyło latać. Miejsca na nogi w samolocie jak dla hobbita, kiepskie jedzenie, zimno oraz leniwe i mocno sfochowane stewardesy w wieku emerytalnym. No ale dobra, przed sobą mieliśmy wspaniały urlop więc postanowiliśmy przymknąć na to oczy.
Po ok. 27 godzinach od momentu kiedy opuściliśmy nasz dom dotarliśmy busem z lotniska w Gwatemala City do naszego hotelu w Antigua. Zatrzymaliśmy się w Hotel Posada del Hermano Pedro i polecamy go z całego serca. Pomocny personel, czyste i duże pokoje, pyszne śniadania oraz idealna lokalizacja to coś, co bardzo lubimy. W związku z tym, że walizki do pokoju wnieśliśmy ok. 2 w nocy od razu udaliśmy się na zasłużony odpoczynek wiedząc, że skoro świt czeka nas zwiedzanie dawnej stolicy Gwatemali. Antigua to jedno z najchętniej odwiedzanych miasteczek. Tętni życiem i to właśnie tu można poczuć gwatemalską atmosferę i zajadać się pysznymi potrawami. Brukowane uliczki, różnokolorowe kamienice i piękne podwórza robią wrażenie. Niemal z każdego miejsca tego miasta widać wulkany. Niestety nam przez większość czasu widok przysłaniały chmury.
Pierwszy dzień w całości postanowiliśmy przeznaczyć na zwiedzanie miasta. Antigua Gwatemala bo tak brzmi obecnie pełna nazwa tego miasta była kiedyś stolicą nie tylko Gwatemali ale wszystkich hiszpańskich posiadłości w Ameryce Środkowej. Okres świetności zakończyło trzęsienie ziemi w roku 1773, które w znacznym stopniu zniszczyło miasto. Władze kolonialne postanowiły przenieść stolicę w bezpieczniejsze miejsce i tak powstała obecna stolica kraju. Chociaż zarządzono całkowite opuszczenie miasta, to część ludności pozostała i rozpoczęła odbudowę swoich domów. Miasto zmieniło nazwę na Antigua Gwatemala czyli Stara Gwatemala aby odróżnić je od nazwy nowej stolicy. Ponieważ liczba mieszkańców znacznie się zmniejszyła i nie mieli oni środków na odbudowę wszystkich budowli w mieście, Antigua pełna jest malowniczych ruin. Głównie są to ruiny kościołów i klasztorów.
Zachowany został pierwotny układ ulic na planie szachownicy, co najlepiej widać ze wzgórza Cerro de la Cruz. Widać stamtąd doskonale wąskie uliczki Antigui oraz otaczające ją wulkany. Najbardziej rzuca się w oczy najbliżej położony wulkan de Aqua, nieco dalej widać Acatenango i wiecznie dymiący Volcan de Fuego.
Antigua jest barokową perełką, pełną ruin wspaniałych niegdyś kościołów, bajecznie kolorowych niskich domków i brukowanych uliczek. Warto zapuścić się bez celu w uliczki i spacerować obserwując mieszkańców. Wiele kobiet w Gwatemali ubiera się w tradycyjne wielokolorowe stroje, nie lubią jednak jak robi im się zdjęcia, przynajmniej nie za darmo. Jak tylko zobaczą, że ktoś próbuje zrobić im fotkę odwracają się i chowają twarz.
Centralnym punktem Antigui jest Plaza Mayor gdzie znajduje się niewielki park, w którym można schronić się przed słońcem. Przy placu znajdują się Palacio Ayuntamiento i Palacio de los Capitanes z charakterystycznymi arkadami oraz katedrą San Jose. Obecnie ta część katedry, w której odbywają się nabożeństwa, to zaledwie jedna nawa dawnej świątyni odbudowana po trzęsieniach ziemi.
Aby zobaczyć ogrom tej budowli należy wejść w uliczkę Calle Oriente, tam znajduje się płatne wejście do ruin katedry. Za dodatkową opłatą można skorzystać z usług hiszpańskojęzycznego przewodnika. Ruiny katedry robią duże wrażenie, dla nas były ciekawsze niż odrestaurowana część. Obok wejścia do ruin znajduje się budynek dawnego uniwersytetu, który jest świetnym przykładem architektury kolonialnej, warto zajrzeć chociaż na dziedziniec. W budynku znajduje się muzeum sztuki kolonialnej.
Warte odwiedzenia jest też Santuario San Francisco el Grande, obok którego znajdują się malownicze ruiny klasztoru, a także muzeum Hermano Pedro, miejscowego świętego. Nie można też ominąć Iglesia de la Merced z bogato zdobioną fasadą. Niedaleko tego kościoła znajduje się obowiązkowe miejsce, gdzie każdy gringo musi zrobić sobie zdjęcie. Jest to znany z wielu zdjęć Łuk Świętej Katarzyny. Zdjęcia wyglądają najlepiej, gdy zza chmur wyłoni się Volcan de Agua.
Następnego dnia zerwaliśmy się z łóżek prawie w nocy aby wyruszyć na wycieczkę na wulkan Pacaya. Bez śniadania, tylko o kawie grzecznie zasiedliśmy w recepcji naszego hotelu w oczekiwaniu na busa. Kiedy dawno minął już czas odebrania nas, zlitował się nad nami pracownik hotelu i zadzwonił do firmy organizującej nasz trekking. Trochę na migi i trochę w spanglisz dogadaliśmy się i niestety okazało się, że… zapomnieli nas zabrać. Jadąc do Gwatemali wiedzieliśmy, że jeszcze nieco kuleje pod względem organizacyjnym ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. No nic, obiecali zabrać nas na wulkan tego samego dnia ale po południu na zachód słońca (pierwotnie mieliśmy oglądać wschód słońca). Cóż począć z tak pięknie rozpoczętym dniem 🙂 Ano poczekaliśmy spokojnie na śniadanie i ponownie ruszyliśmy w miasto. I tu okazało się, że karma wraca do ludzi, którzy na spokojnie przyjmują takie sytuacje 🙂 W związku z tym, że tym razem poszliśmy zwiedzać miasto bardzo wcześnie rano, to nie dość, że ulice były puste, to na dodatek w końcu udało nam się zobaczyć wulkan de Agua, który wcześniej był schowany za chmurami. Generalnie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, choć jak się okazało w czasie wspinaczki na wulkan, nie do końca tak było.
W Gwatemali byliśmy na kilka dni przed Wielkanocą i w związku z tym czekały na nas dodatkowe atrakcje (w same święta to dopiero musi się tam dziać). Na ulicach układano dywany z bardzo kolorowego piasku, tworząc niesamowite wprost wzory. Ulicami przemierzały niezliczone procesje dzielnie dźwigające wielkie figury, jednocześnie grając na instrumentach, śpiewając i tańcząc.
Po szybkim posiłku ponownie zasiedliśmy na znanych już nam kanapach w recepcji hotelu w nerwowym oczekiwaniu na busa. Jest, w końcu przyjechał nieco spóźniony ale ważne, że tym razem o nas nie zapomnieli. Wyruszaliśmy więc na wulkan. Pacaya jest czynnym wulkanem i droga do niego wiedzie przez las, a następnie zielone polany, które miejscami są podzielone zastygłą lawa. Droga nie jest trudna, a wyjątkowo leniwi turyści mogą wjechać wulkan na koniu. Na końcu czekało nas podziwianie księżycowego krajobrazu. No i oczywiście pieczenie pianek marshmallow na patyku w cieple wulkanu. Niektórzy mają szczęście widzieć spływającą czerwoną lawę, my tego nie zaznaliśmy. Po dotarciu okazało się, że zachodu słońca nie zobaczymy, główny stożek wulkanu też ledwo widzieliśmy bo były chmury, a powrót z wulkanu po ciemku nie zaliczymy do super atrakcji. Wydaje się nam, że udanie się rano na wschód słońca jest o wiele lepszym pomysłem. No cóż, nie zawsze ma się w 100% to co się chce. Był to pierwszy wulkan, na który weszliśmy więc mimo wszystko byliśmy pod wrażeniem ale wulkany, na które wchodziliśmy w Indonezji dostarczyły nam większych wrażeń.
Nadszedł czas aby ruszyć dalej w drogę. Przed nami kilka dni nad jeziorem Atitlan, które uznawane jest za jedno z najpiękniejszych na świecie. Dotarliśmy tam busem wraz z innymi turystami, a droga trwała kilka godzin, z przesiadką do mniejszego busika 🙂
Zatrzymaliśmy się w miejscowości Panajachel w hotelu Dos Mundos . Generalnie polecamy ten hotel z przestronnymi pokojami i dobrym śniadaniem, choć nas spotkała lekko „zabawna” sytuacja. Po przyjeździe szybko rozpakowaliśmy się w pokoju z zamiarem udaniem się „w miasto”, gdy nagle do naszego pokoju przyszło dwóch pracowników z informacją (oczywiście na migi i w spanglisz), że to pomyłka, że nasz pokój jest gdzie indziej bo to jest pokój zarezerwowany dla nowożeńców. Rzeczywiście, gdy weszliśmy do pokoju rzuciły nam się w oczy dekoracje typu kwiaty, łabędzie z ręczników obsypane płatkami róż itp. ale pomyśleliśmy, że tak witają tu gości. A tu ZONK. No nic, spakowaliśmy się i przenieśliśmy nasze graty do innego pokoju. Co ciekawe pokój nowożeńców do naszego wyjazdu pozostał pusty.
Kiedy upewniliśmy, że to na pewno nasze lokum (tym razem bez dekoracji weselnych) ruszyliśmy na spacer po okolicy. Jezioro Atitlan położone jest w kalderze wulkanicznej i otoczone jest wulkanami Atitlan, San Pedro i Toliman. Z Panajachel świetnie widać wszystkie trzy wulkany ale wymaga to pewnych poświęceń. Jakie było nasze zdziwienie, gdy jedząc obiad w jednej z wielu knajpek położonych nad brzegiem jeziora wypatrywaliśmy bez skutku charakterystycznych stożków, które widzieliśmy wcześniej na zdjęciach. Nic z tego, mgła unosząca się nad jeziorem skutecznie ograniczała widok. Jedyny ciekawy widok jaki ujrzeliśmy tego dnia to facet płynący z psem na paddleboardzie. Najlepiej widać wulkany wcześnie rano, my wstawaliśmy o szóstej rano żeby zrobić dobre zdjęcia.
Panajachel to miejsce wypadowe do wielu fajnych atrakcji tj. Santiago de Atitlan, San Pedro la laguna czy San Marcos, do których można się dostać łódkami, które często kursują między miasteczkami. Niedaleko znajduje się też miasteczko Chichicastenango słynne z bardzo kolorowego lokalnego targu. Nam niestety, ze względu na napięty harmonogram, nie udało się tam pojechać. Można wypożyczyć kajaki i popłynąć do sąsiednich miasteczek lub na czarną plażę. Można też udać się na trekking na wulkan, pojeździć konno czy wziąć kilka lekcji języka hiszpańskiego. Zajęć tu co nie miara a kolorowe stroje, ręczne wyroby sprzedawane na ulicach i świetna kuchnia na zawsze zostają w pamięci. Drugiego dnia naszego pobytu w Panayachel odbywało się święto babtystów, którzy zjechali chickenbusami z całej okolicy i urządzali sobie piknik na plaży. Głównym punktem święta była chrzest w jeziorze, ustawiła się długa kolejka wiernych i po kolei z asekuracją kilku mężczyzn byli zanurzani w wodach jeziora.
Po południu popłynęliśmy łódką do San Pedro de la Laguna. Miasteczko słynie z wielu szkół hiszpańskiego oraz backpackersko-hipisowskiego klimatu. Nam wydało się dosyć senne i opustoszałe szczególnie w porównaniu z gwarem jaki panuje w Panayachel. Udało nam się zobaczyć parę podstarzałych hipisów jakby żywcem wyrwanych z lat sześćdziesiątych.
Po kilku cudownie spędzonych dniach nad jeziorem Atitlan wyruszyliśmy w drogę do Flores, miasteczka położonego nad jeziorem Peten. Niestety trochę na około ale nie dało się wtedy inaczej. A więc najpierw wróciliśmy na jedną noc do naszego hoteliku w Antigua i stamtąd następnego dnia udaliśmy się na lotnisko skąd odlecieliśmy do Flores. Miejsce to wybraliśmy ze względu na bliskość ruin Majów w Tikal. Zaplanowane dwie noce spędziliśmy w Hotel Casa Azul. To fajny hotelik w starej części miasta z pokojem z widokiem na jezioro, dobrym śniadaniem i…. obsługą nie mówiącą po angielsku (a my dopiero po 6 miesięcznej nauce hiszpańskiego), co sprawi nam nie lada stresa przy wylocie (o tym w dalszej części). Po zameldowaniu się w hotelu ruszyliśmy oczywiście na zwiedzanie wyspy. Najstarsza część Flores położona jest na wyspie, w miejscu gdzie kiedyś znajdowało się miasto Majów. Obecnie nie ma już śladu po dawnej cywilizacji, zastąpiła je architektura kolonialna z niską, kolorową zabudową.
Następnego dnia ruszyliśmy do Tical National Park. To właśnie tu są największe ruiny Majów, które różnią się od tych w innych miejscach. Mniej zatłoczone, otoczone zielenią i odgłosami zwierząt robią wrażenie. Obecnie ruiny zajmują obszar 60km2, a to i tak tylko połowa pierwotnego obszaru miasta. Nie cały teren można oczywiście zobaczyć, a część budowli nie została jeszcze odkopana. Na terenie Tikal jest sześć piramid schodkowych, na część z nich można się wspiąć. Największa jest piramida Świątynia Dwugłowego Węża, która ma 65 metrów wysokości, można na nią wejść oraz podziwiać wspaniały widok na dżunglę i wyłaniające się z niej stożki piramid. Centralnym punktem miasta jest Wielki Plac, przy którym znajdują się dwie piramidy. Jedna z nich to Świątynia Wielkiego Jaguara a nieopodal znajduje się Centralny Akropol. Niedaleko znajduje się też Plac Zaginionego Świata z platformą do prowadzenia obserwacji astronomicznych. Ruiny Tikal zrobiły na nas ogromne wrażenie, chodząc wśród piramid ukrytych w dżungli zastanawialiśmy się jak wiele wysiłku kosztowało zbudowanie tych budowli i jak szkoda że barbarzyńcy, którzy przypłynęli zza oceanu zniszczyli tą cywilizację.
Ciekawostka dla fanów Gwiezdnych Wojen, Tikal zagrało bazę rebeliantów w Nowej Nadziei i Łotr 1. Tu możecie sprawdzić.
Wieczorem dotarliśmy na lotnisko Maya International skąd złapaliśmy lot powrotny do Gwatemala City. Wszystko byłoby ładnie i pięknie, gdyby nie sytuacja, która kosztowała nas mnóstwo stresu i wielu połączeń telefonicznych z agencją turystyczną oraz naszym hotelikiem. Na czas naszej wizyty w Tikal zostawiliśmy bagaże w naszym hotelu, skąd następnie miały zostać przewiezione przez pracownika na lotnisko, z którego wyruszaliśmy do Gwatemala City. Niby w miarę prosta sprawa okazała się nie być taka. Kiedy zbliżał się czas naszego odlotu, a my jak jakieś sieroty staliśmy przed lotniskiem wyczekując naszego bagażu, zaczęliśmy łapać stresa. Najpierw zadzwoniliśmy do hotelu czy pracownik z naszymi bagażami już wyjechał. Jak wspomnieliśmy wcześniej, obsługa nie mówiła po angielsku więc naszym łamanym hiszpański próbowaliśmy coś ustalić podając dwa słowa, nasze nazwisko i „maletas”. Może i nas zrozumieli ale za to my ich nie do końca. Więc nadal nie wiedzieliśmy czy walizki są w drodze czy też nie. Kolejny telefon wykonaliśmy do agencji turystycznej, która organizowała nam wizytę w Tikal oraz miała ogarnąć bagaże. Tu poszło zdecydowanie, o ile można tak to ująć, lepiej. Ustaliliśmy, że nasze walizki wyruszyły w drogę do nas i mamy spokojnie czekać. No super pomyśleliśmy, a tu nas wzywają do odprawy. Jakie spokojnie czekać 🙂 . Kiedy mieliśmy wizję lotu do Meksyku bez naszego dobytku „nagle” (celowo bierzemy w nawias słowo nagle bo ruchy były raczej z tych powolnych) pojawił się pracownik hotelu z naszymi walizkami. Tak byliśmy szczęśliwi, że zdążymy na samolot, że nawet nie przyszło nam do głowy robienie mu wyrzutów z powodu tej sytuacji. Poza tym chcieliśmy szybko udać się do odprawy. Pan zaczął nam opowiadać skąd ta obsuwa. Najpierw dowiedzieliśmy się, że za późno wyjechał z hotelu, po drodze wstąpił do banku (z naszymi walizkami 🙂 ), a na koniec utknął w korku. Ot, historia jakich wiele. No ale jak już wspomnieliśmy, Gwatemala dopiero raczkuje w obsłudze turystów więc niedociągnięcia zdarzają się prawie na każdym kroku, nawet jak się korzysta z pomocy agencji turystycznych.
Pozostała nam tylko szybka odprawa (praktycznie w ogóle nas nie sprawdzili) i siup do małego samolotu, który dostarczył nas do Gwatemala City. Tam spędziliśmy jedną noc w hotelu Best Western Sofella Hotel, skąd rano ruszyliśmy do Cancun w Meksyku. O czym przeczytacie w naszym kolejnym poście.