Komodo – w poszukiwaniu smoka
Do Labuan Bajo, skąd odpływają łódki do Parku Komodo, przyjechaliśmy z Ruteng (o naszym pobycie na Flores możesz przeczytać tutaj). Standardowo, jak to na Flores, kosztowało nas to 100 000 IDR (ok. 26 zł.), a podróż trwała ok. 4 godzin. Jak zwykle, transport załatwił nam nasz gospodarz z homestay’a. Tym razem był to van i jechały z nami jeszcze dwie inne osoby (w tym lokalna dziewczyna o słabym żołądku). Plan na ten dzień był jasny, najpierw szukamy rejsu na Komodo, a potem idziemy coś zjeść. Zrzuciliśmy nasze rzeczy w hotelu The Container i udaliśmy się w stronę portu, na ulicę „handlową”. Na nocleg, dzień wcześniej, wybraliśmy praktycznie najtańszą ofertę (tańsze były tylko dormy). Zawsze rezerwacji dokonujemy na ostatnią chwilę, aby było taniej. Tym razem ze względu na to, że to na maxa turystyczna miejscowość tanio nie było. Jak sama nazwa wskazuje, spaliśmy w kontenerze i był on naprawdę mały. Ledwo zmieściliśmy tam nasze plecaki, ale była ciepła woda, co dla nas było ważniejsze.
Gdy trafiliśmy w końcu w okolice portu okazało się, że roi się tam od agencji sprzedających wycieczki. Wiedzieliśmy co chcemy zobaczyć w czasie rejsu, więc nie pozostało nic innego jak poszukać najkorzystniejszej cenowo oferty. Już w pierwszej agencji poinformowano nas, że nie ma pewności czy zbierze się odpowiednia liczba osób na łódź bo jeszcze „nął sizon”. Znaleźliśmy w końcu agencję z ofertą, która nam odpowiadała i z zapewnieniem, że nazajutrz łódź na pewno wypłynie. Kosztowała 750 000 IDR za osobę + 480 000 IDR za osobę opłaty za wstęp do parku narodowego Komodo (ok. 200zł+127zł) i zawierała wszystko to, co chcieliśmy czyli: wyspy Rinca i Komodo, Pink Beach, Manta point oraz wyspy Padar i Kanawa. W cenie wycieczki były posiłki (ryż, makaron, kurczak, ryby, warzywa i owoce), woda, kawa, herbata oraz sprzęt do snurków tj. maska i płetwy. Maski mamy swoje ale z płetw bardzo się ucieszyliśmy, gdyż w miejscach gdzie snurkowaliśmy był silny prąd. Ukontentowani udaliśmy się na pocztę wysłać kartki do rodziny i znajomych, a następnie na obiad.
Następnego dnia stawiliśmy się w miejscu zbiórki o ustalonej godzinie. Panie z agencji patrzyły na nas bardzo zdziwione i już wiedzieliśmy, że coś jest nie halo. Nie zebrała się odpowiednia liczba osób i udaliśmy się razem z ospałymi pracownikami do portu w poszukiwaniu łódki, która nas przygarnie. Po kilkunastu minutach się udało. Okazało się, że skoro to nie sezon, to agencje zrzucają swoich turystów do wspólnych łodzi, bo sami nie są wstanie zapełnić swojej. Na szczęście nie było tak źle. Co prawda na łodzi było nas łącznie 22 osoby i załoga, ale było sporo miejsca więc tłoku nie zaznaliśmy. Łódź była w dobrym stanie, czysta, a załoga w porządku. Zaraz po wejściu zrzuciliśmy plecaki na materace, na których mieliśmy spędzić noc i usiedliśmy na pokładzie z grupką pozostałych uczestników rejsu. Towarzystwo było wesołe i iście międzynarodowe tj. z Francji, Niemiec, Włoch, Holandii, Austrii, Szwajcarii, USA, Brazylii no i my jako jedyni z Polski. Jedzenie też było dobre, a plan nie tak bardzo napięty, więc w rezultacie końcowym jesteśmy zadowoleni z rejsu.
Jak już się wszyscy zebrali wyruszyliśmy, nasz pierwszy przystanek to wyspa Rinca. Na wyspie oprócz smoków żyją jelenie, dzikie świnie, wodne bawoły i małpy. Przy brzegu można spotkać krokodyla, a w głębi wyspy kilka gatunków węży. Ale nie bójcie się, wszystkie zwierzęta jakie widzieliśmy chodziły w okolicach baru. Trzeba uważać na małpy bo próbują podkradać różne rzeczy nieuważnym turystom. Tam mieliśmy mieć trekking. Przydzielono nam kilku rangersów, którzy mieli nas pilnować i dopilnować aby smoki nas nie zjadły. Do obrony mieli… zwykłe kije więc od razu poczuliśmy się bezpiecznie 😊. Długo nie musieliśmy iść, gdy naszym oczom ukazało się całe stado waranów, począwszy od małych osobników, a skończywszy na tych dużych. Tłoczyły się w okolicy kuchni, o czym czytaliśmy wcześniej. Ponoć nie karmią ich tylko ściąga je zapach, ale jakoś w to nie wierzymy. Tak czy siak było to niezwykłe uczucie zobaczyć je na żywo. Te starsze nie były specjalnie ruchliwe, za to małe dokazywały aż miło.
Waran z Komodo to największa żyjąca jaszczurka, a jego rozmiary dochodzą do 3 metrów, chociaż rekordzista miał ponad 3,6 metra. Waga dochodzi do 90 kg., przy czym samce są znacznie większe od samic. Ich maksymalna długość życia przekracza 50 lat. Chociaż warany wyglądają na dosyć ospałe, to na krótkim dystansie potrafią biec z prędkością 20 km/h. Potrafią też dobrze pływać dzięki czemu mogą przemieszczać się pomiędzy wyspami. Ciekawostką jest, że warany mogą rozmnażać się bezpłciowo, bez udziału samców. Potrafią powalić swoją ofiarę ogonem, którym może uderzać z siłą nawet 2 ton. Warany polują na bawoły, jelenie i świnie. Nasz przewodnik opowiadał, że aby zabić bawoła, który jest znacznie większy od warana i bardzo agresywny, smok podkrada się do niego np. przy wodopoju i gryzie go w nogę, a następnie ucieka. Po dwóch tygodniach bawół zdycha atakowany przez bakterie z pyska warana lub jad (są dwie teorie, jedni twierdzą, że w pysku warana są bardzo zjadliwe bakterie, a inni że warany wydzielają silny jad). Warany są też kanibalami i zjadają własne młode. Dlatego zaraz po wykluciu młode warany chowają się na drzewach i żyją tam ukrywając się przed rodziną przez kilka miesięcy.
Następnie udaliśmy się na trekking na punkt widokowy, mając nadzieje na spotkanie smoków gdzieś po drodze. Na miejscu jest strasznie gorąco więc zabranie wody jest obowiązkowe (rozdawali nam ją przed zejściem na wyspę). Przydadzą się też wilgotne chusteczki bo warunki na łodzi są średnie. Podczas drogi nie udało nam się niestety zobaczyć żadnego warana, ale widok z góry na zatokę był wart wspinania się w upale.
Wróciliśmy na łódź, gdzie zjedliśmy lunch i popłynęliśmy na Pink Beach, gdzie można było posnurkować lub udać się wpław na plażę. W trakcie rejsu można poopalać się na górnym pokładzie lub odpocząć pod zadaszeniem, w cieniu. Naoglądaliśmy się zdjęć w internecie tej plaży, która wglądała tam na mega różową, a w rezultacie okazała się taka nie być. Z łódki w ogóle nie wyglądała na różową, dopiero zdjęcia z drona pokazują odrobinę jej kolor. Ale był to dla nas totalny zawód, nie tego się spodziewaliśmy. No trudno, przynajmniej była choć odrobinę zaróżowiona bo ponoć zdarza się jeszcze mniej różowy kolor. Jak wspomnieliśmy, był też czas na snorkeling. Rafa jest dosyć ładna, jest tam dużo miękkich koralowców ale dla nas nie zrobiła wielkiego wrażenia, być może zostaliśmy tak rozpieszczenie rafą na Raja Ampat, że teraz trudno nas zadowolić.
Ostatnim punktem programu tego dnia była wizyta na wyspie Komodo. Tam zaczęliśmy od trekkingu w towarzystwie rangersów z kijami (w większej liczbie więc zapowiadało się ciekawie) ale, że została tylko godzina do zamknięcia parku, czasu starczyło nam tylko na najkrótszą rasę, bez punktu widokowego. Tu mamy trochę żalu do załogi bo mogli nas uprzedzić, że jeśli chcemy wybrać się na dłuższy trekking, to musimy skrócić czas na snorkeling. A tak to wylądowaliśmy na wyspie po godz. 16, a o 17 zamykali park. Trekking na Komodo prowadzi przez las, w którym są miejsca wodopoju dla zwierząt i z reguły tam można spotkać warany. My niestety zobaczyliśmy tylko dzikie świnie i jelenie, ale żadnego warana i miny nam trochę zrzedły. I wtedy zostaliśmy zaprowadzeni znowu w okolice jadłodajni i tam naszym oczom ukazał się dwa mega duże warany. Te na wyspie Rinca przy nich to maluszki 😊 Wszyscy rzucili się do robienia zdjęć i po dłuższej chwili jeden z nich chyba się zdenerwował bo ruszył gwałtownie w naszym kierunku. Ale spoko, przecież są nasi ochroniarze z kijami więc co nam się może stać 😊 Jednak odruchy bezwarunkowe robią swoje i wszyscy w pośpiechu zeszli mu z drogi.
Nadszedł czas powrotu na łajbę. Tam czekała na nas kolacja. W trakcie posiłku „szef” poinformował nas, że kto chce zobacz wschód słońca na wyspie Padar musi wstać ok. 5 rano. Troszkę nam miny zrzedły i po chwili poszliśmy w stronę materacy aby udać się na spoczynek, mając wizje porannego wstania. Noc przebiegła spokojnie. Nie był ani zimno ani gorąco, choć materace nie były zbyt wygodne, ale to tylko jedna noc więc spoko. Następnego dnia warkot silnika oznajmił nam, że pora wstać. Szybkie opłukanie twarzy, umycie zębów i udaliśmy się do małej łódki, która podrzuciła nas do wyspy. Tam jeszcze tylko pokonanie w szybkim tempie (odrobinę zaspaliśmy) kilkuset schodów i naszym oczom ukazał się niesamowicie piękny widok. Zdecydowanie był wart zerwania się tak wcześnie i wdrapania się na szczyt. Można było tam stać godzinami i podziwiać.
W końcu wróciliśmy na łódkę, gdzie zjedliśmy śniadanie. Kolejny punkt programu to był snorkeling z mantami. Oczywiście zostaliśmy poinformowani, że możemy ich nie zobaczyć bo to „nął sizon” ale tliła się w nas nadzieja. Po tym jak na Raja Ampat udało nam się zobaczyć tylko jedną, mieliśmy mega apetyt aby tu zobaczyć ich o wiele więcej. Dobra, nie trzymamy Was w niepewności, nie zobaczyliśmy ani jednej. Kiszka totalna i zawód na maxa. Jak nie pyszni wróciliśmy na łódkę i popłynęliśmy w stronę wyspy Kanawa.
Tam przybyliśmy do pomostu więc można było suchą stopą udać się na plaże lub posnurkować. Sama plaża ładna z cudownie turkusową wodą, tylko ponownie snurki takie sobie. Przed nami została już tylko droga powrotna. W Labuan Bajo byliśmy po godz.16.00., zjedliśmy pizzę w włoskiej restauracji (naszło nas po rozmowach z Włochem o pizzy właśnie i kuchni włoskiej). Po powrocie do naszego „kontenerka” spakowaliśmy się i ogarnęliśmy lot następnego dnia do Kuala Lumpur. Tak zakończyła się nasza przygoda z Indonezją.