Kuching, zwane miastem kotów
Naszym kolejnym przystankiem w podróży po Azji był Kuching. Z Kota Bahru przylecieliśmy za ok.150 zł. za osobę z bagażem. O naszym pobycie na wyspie Perhentian możesz przeczytać tutaj. Kuching to miasto na północnym wybrzeżu wyspy Borneo, nad Morzem Południowochińskim, stolica stanu Sarawak, licząca ok. 770 tys. mieszkańców. To miasto kotów i widać to na każdym kroku. Kręcąc się po okolicy co i rusz napotykamy figury kotów oraz murale z tym motywem. Oczywiście żywe koty również leniwie kręcą się po ulicach. Postanowiliśmy przenocować w Oyo 1007 Grand Supreme Hotel. To sieć hoteli o różnym standardzie. Nasz możemy polecić ze względu na dobrą lokalizacje, czystość (codziennie sprzątany), w łazience mini kosmetyki i ciepła woda. Dodatkowo na miejscu można za 5 myr (4,60 zł) wykupić śniadanie. Grab z lotniska do hotelu kosztował nas 10 myr (9 zł).
Pierwszy dzień naszego pobytu zaczynamy od wizyty u orangutanów w Semenggoh Wildlife Rehabilitation Centre. Znajduje się on ok.20 km. na południe od Kuching. Od 1975 r. ośrodek przyjmuje zwierzęta osierocone, ranne lub uratowane z niewoli i pomaga w powrocie na wolność. To nie jest zoo ani inna tego typu placówka, tu zwierzęta nie są trzymane w klatkach, żyją na wolności. Orangutany (dokładnie tłumaczenie człowiek lasu) można zobaczyć w porze karmienia tj. 9.00-10.00 i 15.00-16.00. Można ale nie zawsze się zobaczy. Gdy zwierzęta pokarm znajdują same, to się nie pojawiają i to jest sukces tego ośrodka. Ma to gównie miejsce w fruit sezon, wtedy pożywienia w dżungli jest pod dostatkiem. My byliśmy w sezonie durianowym i dlatego widzieliśmy tylko kilka orangutanów. Bilet wstępu kosztuje 10 myr (9 zł) i ważny jest cały dzień, więc można wrócić na popołudniowe karmienie, jeśli nie udało się zobaczyć orangutana lub chce się zobaczyć ponownie. Bo naprawdę robi to mega wrażenie. Na początku zostaliśmy poinformowani przez pracownika jak mamy się zachowywać i czego nie robić. Należy zachować ciszę, nie używać lampy w aparacie fotograficznym. Ponadto nie można używać selfie sticka ani parasolki, bo zwierzęta mogą wziąć to za broń. Fajnie, że większość osób wzięła sobie te uwagi do serca i podczas karmienia panowała w większości cisza. My mieliśmy to szczęście, że udało nam się zobaczyć matkę z dzieckiem, a chwile później „szefa wszystkich szefów” czyli wielkiego orangutana. Na początku duży orangutan dał popis skoków pomiędzy drzewami oraz zwisów wszelkiego rodzaju na linie, a następnie zasiadł pod drzewem i zajął się tym, po co przyszedł czyli jedzeniem. Jadł, jadł i jadł w ogóle nie przejmując się ludźmi ani wiewiórkami, które podkradały mu żarcie. Z zaufanego źródła, czyli od Rity i Krzyśka z @marmoladastudio wiemy, że na popołudniowym karmieniu było więcej orangutanów. Nie ma reguły, wszystko zależy od szczęścia i widzimisię „ludzi lasu” 😊. Krzysiek i Rita to para podróżników, z którymi zapoznaliśmy się w czasie wycieczki do Parku Narodowego Bako w Kuching. Wesoły to team, z którym od razu poczuliśmy więź. Rzadko nam się zdarza aby po kilku minutach poczuć, że znamy się całe wieki. Ich historie z podróży momentami mroziły nam krew w żyłach, ale częściej powodowały ból brzucha… od śmiechu. Do ośrodka, jak i z powrotem wzięliśmy Grab’a. Łączny koszt wyniósł nas 50 myr (45zł.). Szukaliśmy w necie info nt. publicznych busów ale nic nie znaleźliśmy, więc Grab okazał się jedynym sposobem dotarcia tam.
Po powrocie udaliśmy się na posiłek do polecanego nam przez @takeyourwaypl Borneo Delight. Oczywiście wjechała Laksa, tym razem Sarawak (wersja wegetariańska z krewetkami). Była pyszna i niedroga.
Następnie ruszyliśmy w miasto. Ze względu na lokalizację naszego hotelu zaczęliśmy od chińskiej dzielnicy, głównie w poszukiwaniu murali, których było tam dość sporo (w tym słynna seria orang-utan). Chińska dzielnica jest niewielka ale bardzo klimatyczna z dużą ilością knajpek, sklepików i przystrojona lampionami. Odwiedziliśmy też India Street, która jest zadaszonym handlowym deptakiem, gdzie można kupić ciuchy.
W Kuching znajdują się dwa ciekawe meczety, jeden różowy ze złotymi kopułami, który wygląda trochę kiczowato.
Drugi za to stoi na rzece przy promenadzie i Golden Anniversary Bridge. Sam most też jest interesujący, zbudowany w kształcie litery S, jest świetnym miejscem do oglądania zachodów słońca. Po drugiej stronie rzeki stoi najdziwniejszy budynek w Kuching. Z wyglądu przypomina namiot cyrkowy, a w rzeczywistości jest siedzibą władz lokalnych.
Wzdłuż rzeki znajduje się promenada, która w ciągu dnia jest dosyć pusta ale wieczorem otwierane są knajpki i pojawiają się stragany z jedzeniem i wtedy robi się tam gwarno. Spodobała nam się również ulica Jalan Padungan położona trochę dalej od centrum. Ulica jest dosyć szeroka z pasem drzew po środku i ładnie przystrojona lampionami. Jest tam pełno kamieniczek z chińskimi sklepikami i knajpkami, można tam też znaleźć ciekawe murale.
Dzień zakończyliśmy zachodem słońca na moście.
Oczywiście, żeby nie było, nie poszliśmy spać głodni 😊. Kolację zjedliśmy w Topspot. To taki food court z owocami morza na 6 poziomie parkingu piętrowego. Można wjechać windą albo wejść schodami. Fajne miejsce dla miłośników tego typu jedzenia. Można tam zjeść m.in. krewetki przyrządzone na kilka sposób, mule, kraby, ryby i wiele więcej. Ceny bardzo przystępne. My za ok. 60 myr (55 zł.) mieliśmy 2 dość spore porcje dużych krewetek oraz jedną porcje muli.
Kolejny dzień spędziliśmy w Parku Narodowym Bako i był on pełen emocji. Ależ to ekscytujące móc obserwować zwierzęta w ich naturalnym środowisku, w dżungli. Idziemy wolno szlakiem, nagle słyszymy trzask gałęzi czy szum liści i gwałtownie przystajemy, uważnie nasłuchując i rozglądając się. Jest, udało się wypatrzeć nosacze, makaki, malutkiego warana i węża. Ale była radocha, choć warunki dość ciężkie. Upał niemiłosierny i jeszcze większa wilgotność. Jednak zdecydowanie było warto.
Park Narodowy Bako jest najstarszym parkiem w Sarawak, zajmującym powierzchnię 2 742 ha. Jest to jeden z najmniejszych parków narodowych w Sarawak, ale jeden z najciekawszych, ponieważ zawiera prawie każdy rodzaj roślinności obecnej na Borneo. Znajduje się w nim 10 szlaków – od łatwych spacerów po lasach, po całodniowe wędrówki po dżungli. Można w nim spotkać nosacze, makaki i wiele innych zwierząt. Wstęp kosztuje 20 myr (ok.18 zł), łódka w obie strony 40 myr (37 zł). Autobus do przystani z centrum jedzie około godziny i kosztuje 5 myr (4,60 zł). Przystanek początkowy autobusu nr 1, który jedzie do Bako jest przy budynku Elektra. Autobus jeździ co godzinę, rusza o pełnej i zatrzymuje się też na przystankach wzdłuż Waterfront.
Na początku w porcie trzeba się zarejestrować i kupić bilet wstępu, a następnie nabyć bilet na łódkę. Poczekać, aż zbierze się grupa ok. 5-6 osób i można płynąć. Nie ma innej możliwości dostania się do parku niż łódką, która płynie przez ujście rzeki, a później morzem. Powrót jest o godz.15 albo ciut wcześniej, pod warunkiem, że wszyscy ci co płynęli z nami zbiorą się razem. Choć ponoć nie zawsze to jest reguła i można też wrócić z inną ekipą. W każdym bądź razie my musieliśmy poczekać, aż się zbierze nasza ekipa. Można też wybrać opcję z noclegiem w dżungli ale trzeba dużo wcześniej zając się rezerwacją noclegu (na tej stronie). My zrobiliśmy to za późno (ok. tygodnia wcześniej) i niestety nie było już nic wolnego. Do wyboru jest nocleg w namiocie, dormie, pokoju lub można nająć cały domek. Z relacji @takeyourwaypl wiemy, że spacer w nocy po dżungli to niesamowite przeżycie. Niestety taka atrakcja jest dostępna tylko z opcją noclegu tam.
Przed wyruszeniem w trasę trzeba się wpisać do książki wyjść i podać jakie trasy się wybiera (warto wcześniej poczytać o tych trasach aby wiedzieć, które są dla nas odpowiednie). I koniecznie wpisać się po powrocie aby nas pół nocy po dżungli nie szukali. Koniecznie trzeba zabrać dużo wody bo przy tej temperaturze i wilgotności pije się hektolitry. My w pierwsze 3 godziny wypiliśmy ponad 2 litry. Przydadzą się też wilgotne chusteczki. Na miejscu jest mini sklepik (ale naprawdę jest mini, no chyba, że chce się kupić koszulkę z nosaczem to wtedy jest duży wybór 😊 ) ale wszystko droższe niż na mieście. Jest też stołówka z samoobsługą ale nie jedliśmy tam, więc się nie wypowiem (słyszeliśmy natomiast, że jedzenie jest tam przyzwoite).
Mając na uwadze, że o godzinie 15.00 jest ostatnia łódka (podobno ostatni autobus odjeżdża ok godz. 17.30) udaliśmy się do parku narodowego (chyba) pierwszym możliwym autobusem o godzinie 7.00 rano. Wybraliśmy trasę 3 i 6, która łącznie miała zająć nam 5 godzin i mniej więc tyle to trwało z przystankami na odpoczynek. Trasa 3 to możliwość spotkania nosaczy, co nam się udało 😊 (trasa nr 2 też oferuje prawdopodobieństwo ich spotkania). Trasa biegnie cały czas przez dżunglę, a kończy się na małej plaży, nosacze lubią urzędować na wysokich drzewach pod koniec szlaku. Natomiast trasa nr 6 kończy się na klifie z którego można po stromych schodkach zejść na plażę. Widok z klifu i plaża fajna, ale trasa sama w sobie nudna. Może w porze deszczowej jak wszystko kwitnie jest ładna ale w porze suchej, kiedy my byliśmy, było sucho i mało ciekawie.
Tu jest trochę bardziej zróżnicowana roślinność. Na początku idziemy przez dżunglę aby później wyjść na bardziej odkryty teren gdzie rosną dzbaneczniki. Częściowo idzie się po drewnianych pomostach co może sugerować, że w czasie pory deszczowej jest tam dosyć mokro. Niestety kiedy my tam byliśmy wszystko było wysuszone na wiór, a słońce piekło niemiłosiernie. Obie te trasy nie są jakieś ciężkie ale wygodne buty z przyczepną podeszwą się przydadzą (choć my widzieliśmy na trasie lalunię w mini i w klapeczkach, czyli nie tylko w Tatrach to się zdarza 😊). Na szczęście nie ma tam pijawek więc długie spodnie nie są obowiązkowe choć niekiedy chronią przez gałęziami i insektami. Na końcu obu tras na plaży dla leniwych czekają łódki, które mogą zawieść z powrotem do punktu startu lub na inną plażę.
Po dwóch intensywnych dniach postanowiliśmy odpocząć w dość oryginalnym miejscu, a mianowicie w The Culvert. Miejsce to jest położone nad samym morzem, a główną atrakcją jest spanie w rurze. Nie mogliśmy tego przegapić, jako miłośnicy nietypowych noclegów (o innych oryginalnych noclegach w Polsce możesz przeczytać tutaj). Sama plaża nie jest zbyt ciekawa ale za to są tu spektakularne zachody słońca. Na plaży są ostrzeżenia o krokodylach, chociaż podobno nikt tam ich nie widział od lat. Na terenie znajdują się również dwa baseny (w tym jeden infinity z widokiem na morze), bar i restauracja. My jednak nie zdecydowaliśmy się na jedzenie w restauracji, głównie ze względu na bardzo wysokie ceny (i ponoć niedobre jedzenie ale tego nie sprawdziliśmy) i udaliśmy się wieczorem grabem do food court’u oddalonego od hotelu o niecałe 3 km. Można oczywiście udać się pieszo ale nam się nie chciało, w końcu mieliśmy odpoczywać. Koszt graba w obie strony łącznie to 14 myr (12,80 zł.) więc i tak wyszło nam z jedzeniem taniej, niż gdybyśmy mieli zjeść w hotelowej restauracji. I zapewne o wiele smaczniej było. I tak zakończyliśmy naszą wizytę w stanie Sarawak i następnego dnia udaliśmy się samolotem (bilet na lot AirAsia wraz z bagażem kosztował ok.150 zł.) do Kota Kinabalu. W planie, co prawda, mieliśmy pożyczyć samochód i w ten sposób udać do Kota Kinabalu i zwiedzić stan Sabah ale okazało się, że auto trzeba oddać w tym miejscu wypożyczenia, a nam nie było po drodze aby wracać do Kuching.