Rajskie wakacje w Tajlandii
W podróż do Tajlandii wybraliśmy się w marcu 2015r. Zwiedzanie połączyliśmy z 3 dniowym pobytem w Kambodży, o którym wkrótce napiszemy.
Wylot liniami Qatar Airways do Bangkoku, z przesiadką w Doha, mieliśmy z lotniska w Warszawie. Trochę już lataliśmy różnymi liniami lotniczymi, ale póki co bezsprzecznie to Qatar uznajemy za najlepsze.
W Bangkoku wylądowaliśmy w południe i szybko zostaliśmy zawiezieni transferem hotelowym do miejsca, gdzie mieliśmy spędzić kolejne 2 dni. To były jeszcze czasy kiedy korzystaliśmy z pomocy biura, które podróże „szyje na miarę”. Zrezygnowaliśmy jednak z takiej formy podróżowania i kolejną podróż „szyjemy” sobie sami. Jak dla nas organizacja wyjazdów przez takie firmy odbiega od tego czym się te biura szczycą i nie czuliśmy aby było to „szyte dla nas”. Ale to nie czas i miejsce na takie opowieści. Wracamy do Tajlandii. Po zameldowaniu w hotelu Nouvo City, który znajduje się 5 minut od Khaosan Road, udaliśmy się od razu w miasto. Jeszcze tylko szybki posiłek w knajpce, których jest pełno niedaleko hotelu i byliśmy gotowi do zwiedzania.
W związku z tym, iż była już godzina 15.00. zaczęliśmy od Chinatown, a świątynie i inne atrakcje zostawiliśmy sobie na kolejny dzień. Od razu uderzył nas zapach ulicznego jedzenia. Na każdym rogu, chodniku i skrawku wolnej przestrzeni stały stragany z gotującym się jedzeniem. Po prostu raj dla smakosza.
Polecamy skosztować Pad Thai przygotowanego w minutę, naleśnika z bananem i nutellą, owocowe shake’i i wodę z młodego kokosa. Po Chinatown spacerowaliśmy generalnie bez planu. Chłonęliśmy atmosferę, co jakiś czas zatrzymując się na „małe co nieco” lub masaż, który jest tu rewelacyjny i tani. Podczas naszego pobytu w Tajlandii korzystaliśmy z okazji do tego, gdzie tylko się dało. Dzielnica ta należy do głównych atrakcji miasta. Znajdują się tam setki sklepów jubilerskich, odzieżowych, papierniczych ze sprzętem elektronicznym i pamiątkami czy antykami. To idealne miejsce dla wszystkich miłośników ulicznego jedzenia, zarówno chińskiego jak i tajskiego.
Jest tu też wiele bajecznie kolorowych i trochę kiczowatych świątyń, przed którymi stoją stragany z jedzeniem, a czasami można trafić na imprezę karaoke.
Następnie udaliśmy się na sławną Khaosan Road. Jeśli myśleliśmy, że Chinatown jest gwarne to dopiero tu przekonaliśmy się co to naprawdę znaczy. Ze wszystkich stron dobiegała głośna muzyka, na każdy kroku można było zrobić sobie masaż lub delektować się street food’em, jednocześnie usiłując poruszać się do przodu razem z tłumem. Można tam kupić dosłownie wszystko, począwszy od podróbek roleksów, suszonych robaczków w formie chipsa do lewego prawa jazdy włącznie. Przy naszym pierwszym kontakcie byliśmy pod mega wrażeniem tego miejsca i bardzo spodobała nam się ta atmosfera. Przy kolejnych wizytach nasz entuzjazm nieco opadł, gdyż na dłuższą metę męczą nas tłumy (to chyba kwestia wieku hihi), niemniej jednak warto się tam udać i to nie raz. Byliśmy tam również za dnia i wtedy to miejsce prezentuje się zgoła inaczej, ledwie można poznać, że to ta sama ulica co wieczorem. Ale można zaznać relaksującego masażu lub coś zjeść i napić się drinka w spokoju.
Wieczorem jednak dopadł nas jet lag więc wróciliśmy do hotelu. Skoro świt zerwaliśmy się na zwiedzanie świątyń. Pomyśleliśmy sobie, że jak udamy się tam bardzo rano to będzie mniej ludzi. Zaczęliśmy od Wielkiego Pałacu i Świątyni Szmaragdowego Buddy Wat Phra Kaew.
Teren pałacu jest obszerny ale warto poświęcić kilka godzin na jego zwiedzanie. Na nas szczególne wrażenie zrobiła część, w której znajduje się Świątynia Szmaragdowego Buddy wraz ze złotymi stupami i innymi zdobnymi budynkami, które znajdują się wokół. Koszt wstępu na teren Wielkiego Pałacu to ok. 500 THB. Ważne aby mieć na sobie odpowiedni strój tj. długie spodnie/spódnicę i koszulkę z min. krótkim rękawem. Inaczej czeka Was wizyta w pałacowym depozycie i pożyczenie odpowiedniego stroju.
Następnie pojechaliśmy tuk tukiem do świątyni Wat Pho, gdzie znajduje się olbrzymi, mający 46 metrów długości posąg odpoczywającego buddy. Budda jest przedstawiany w wielu pozycjach i każda ma jakieś znaczenie. Leżący Budda symbolizuje osiągnięcie przez Buddę nirwany. Na terenie świątyni znajduje się ok.1000 innych posągów Buddy. Wrażenie robią również chedi czyli wieże dekorowane kolorowymi porcelanowymi płytkami.
Warto udać się również na drugą stronę rzeki do Wat Arun. Prom to koszt ok. 3 THB. Wat Arun czyli Świątynia Świtu to jeden z symboli Bangkoku. Wysoką wieżę świątyni zdobioną tłuczoną porcelaną widać doskonale z drugiego brzegu rzeki. My mieliśmy pecha bo w czasie naszej wizyty świątynia była w remoncie i zasłaniały ją rusztowania.
Kolejną świątynią jaką odwiedziliśmy była Wat Saket czyli Złota Góra. Świątynia jest położona trochę na uboczu dzięki temu nie jest tak zatłoczona. Warto tam jednak pojechać ze względu na imponujący widok na miasto jaki rozciąga się ze wzgórza. Samo wzgórze zostało sztucznie usypane, do świątyni wchodzi się po ponad 300 schodach, wzdłuż schodów ustawione są dzwony.
Jeśli macie więcej czasu to warto odwiedzić też Pałac Vimanmek, który znajduje się w Parku Dusit. Pałac jest największą na świecie budowlą wykonaną z drewna tekowego i zbudowaną bez użycia gwoździ. Początkowo pałac stał na wyspie Ko Si Chang, dopiero później został przeniesiony do Bangkoku. W pałacu znajduje się muzeum króla Ramy V i można go zwiedzać tylko z przewodnikiem.
Warto przepłynąć się wodnym tramwajem po rzece wiodącej przez centrum miasta. W godzinach szczytu jest to jeden z najszybszych sposobów poruszania się po Bangkoku.
Jeśli wystarczy Wam czasu, to wieczorem możecie udać się na nocny market Patpong gdzie można kupić dosłownie wszystko lub iść na Ping Pong Show. Jeszcze bardziej popularna jest uliczka Soy Cowboy, pełna bardzo kolorowych barów Go Go z panienkami zapraszającymi do zabawy. Warto tam zajrzeć chociażby z ciekawości, tak ja my uczyniliśmy. Na nas nie zrobiło to jakiegoś specjalnego wrażenia ale nie żałujemy wizyty w tym miejscu. Warto na własne oczy się przekonać o czym inni mówią i wyrobić sobie własną opinię.
Po mieście poruszaliśmy się piechotą, wodnym tramwajem, sky trainem lub tuktukiem. Ten ostatni dostarczył nam sporo frajdy i adrenaliny. Nie raz mieliśmy śmierć w oczach, gdy nasz kierowca wymuszał pierwszeństwo na autobusach, ale jakie przeżycia za to 🙂
Następnego dnia wyruszaliśmy do Kambodży do Siem Reap, gdzie spędziliśmy 3 kolejne dni, o czym wkrótce przeczytacie.
Z Kambodży wróciliśmy z powrotem do Tajlandii i polecieliśmy do Chiang Mai, gdzie zatrzymaliśmy się w hotelu Raming Longe, który bardzo polecamy. Chiang Mai to malownicze uliczki i setki buddyjskich świątyń. Przez tubylców nazywany jest Różą Północy i naszym zdaniem w pełni zasługuje na to miano. Samych świątyń jest to ok. 300, a najpiękniejsze to podobno Wat Phra Singh, Wat Phrathat Doi Suthep czy Wat Chedi Luang.
Nas zauroczyła większość tych, które widzieliśmy, a było ich sporo bo spędziliśmy na zwiedzaniu cały dzień. Świątynie w Chiang Mai różnią się architekturą od tych w Bangkoku, nam szczególnie podobały się węże Naga, które zdobią wejścia do świątyń. Właściwie nawet nie trzeba poruszać się z planem miasta w dłoni bo na każdym kroku można natknąć się na którąś ze świątyń.
Kiedy już nacieszyliśmy oczy świątyniami postanowiliśmy odwiedzić schronisko dla słoni. Przed wyjazdem poświęciliśmy dużo czasu na znalezienie tego „prawdziwego”. Od razu wiedzieliśmy, że nie chcemy brać udziału w atrakcjach turystycznych z wykorzystaniem słoni typu jazda na nim, uczestniczenie w „zabawach” słoń mi coś namaluje, słoń mi zdejmie i założy czapkę lub inne tego typu. Chcieliśmy pomóc, a nie wykorzystywać te biedne zwierzęta. Udało nam się znaleźć schronisko dla schorowanych i starych słoni, gdzie za opłatą można cały dzień pomagać w opiece nad zwierzętami. I to wydało nam się ok.
W ośrodku znajdują się słonie które zostały ranne w czasie wykonywania swych obowiązków a czasami były okaleczane przez swoich właścicieli. Były też słonie, które miały uszkodzone nogi po wejściu na minę. Na początku naszej wizyty w Elephant Nature Park zostaliśmy zaprowadzeni do sali, gdzie wyświetlono nam film dokumentalny o tym, jak wygląda metoda tresury zwierząt i jak bardzo są one wykorzystywane. Przed projekcją opiekunka naszej grupy ostrzegła nas, że film zawiera drastyczne sceny i nie każdy może mieć ochotę na oglądanie tego w czasie urlopu. Wszyscy jednak udaliśmy się do sali projekcyjnej i tam w milczeniu obejrzeliśmy film. To co tam zobaczyliśmy wstrząsnęło nami bardzo. Nie pamiętamy kiedy ostatnio widziałam aby tylu mężczyzn ocierało łzy. Uważamy, że każdy kto ma ochotę na tego typu wątpliwe atrakcje z odziałem słoni powinien zobaczyć taki film. Nie dotyczy to tylko słoni ale i innych zwierząt wykorzystywanych jako atrakcja turystyczna.
Po filmie udaliśmy się wraz z opiekunem w mniejszych grupach na karmienie słoni owocami. Następnie był spacer, podczas którego mogliśmy obserwować zwierzęta i dowiedzieć się czegoś więcej na ich temat. Później nadszedł czas na kąpiel zwierząt w pobliskiej rzece. I tak zakończył się nasz pobyt w tym schronisku, który zrobił na nas duże wrażenie dzięki możliwości obcowania z tymi cudownymi zwierzętami. Wstrząsające sceny z filmu pozostaną w naszej pamięci na zawsze.
Po powrocie udaliśmy się w poszukiwaniu jedzenia. Na szczęście nasz hotel znajdował się niedaleko ulicy, gdzie wieczorami rozstawiane było stragany z jedzeniem. Do wyboru do koloru tj. Pad Thai, naleśniki, owoce morza i wiele więcej.
Nadszedł czas na pożegnanie z Chiang Mai i udanie się na zasłużony odpoczynek. Gdzie lepiej odpocząć, jak nie na rajskiej wyspie. My wybraliśmy na nasz chillout Koh Lipe. Kierowaliśmy się opiniami, że to spokojna i nieduża wyspa, a na tym nam właśnie zależało. Tam na samej plaży czekał na nas nocleg w Castaway Resort. Już na początku czuliśmy, że cudownie spędzimy czas i się nie pomyliliśmy. Z całego serca polecamy ten hotelik. Bambusowe chatki przy samej plaży i cudowna knajpka robią robotę :-). Dla nas Koh Lipe to raj na ziemi, z piękną plażą, palmami i cudowną rafą koralową. Wieczorami chodziliśmy na widowiskowe zachody słońca, a za dnia plażowaliśmy, snurkowaliśmy i delektowaliśmy się pysznymi owocami. Ogólnie nuda 🙂 🙂
Jakby było nam mało 3 dniowego relaksu na Koh Lipe, przenieśliśmy się na Koh Ngai. To jeszcze mniejsza i mniej popularna wyspa od Koh Lipe. Tu zatrzymaliśmy się w Mayalay Beach Resort, który również możemy polecić. Co prawda domki nie były bambusowe ale również znajdowały się na samiutkiej plaży z widokiem na turkusowe wody morza Andamańskiego. Przed przyjazdem czytaliśmy, że plaża, na której znajdował się nasz hoteli jest najatrakcyjniejsza i tak rzeczywiście było. Najlepszą metodą zwiedzenia tej malutkiej wysepki jest wypożyczenie kajaka i opłynięcie jej, zatrzymując się przy ukrytych plażach. Można też dopłynąć do okolicznych wysepek. To również idealne miejsce do snurklingu. Dla osób lubiących trochę się wspinać polecamy udać się na punkt widokowy Sunset View Point, z którego roztacza się fajny widok na zatokę. Sugerujemy ubrać jednak coś porządniejszego niż klapki bo momentami jest stromo.
Niestety nadszedł czas powrotu do domu. W związku z tym, iż przed nami była jeszcze jedna noc w Bangkoku, to wykorzystaliśmy okazję na ostatnie zakupy, ostatni masaż i ostatni posiłek. O mały włos, a zakupy przypłacilibyśmy życiem, gdyż kierowca naszego tuktuka za wszelką cenę chciał nam pokazać jak się jeździ po ulicach 🙂 i za nic miał to, że idzie na czołówkę z autobusem lub ciężarówką :-).
Po tym wszystkim już wiemy, że na pewno powrócimy do Tajlandii bo podobało nam się dosłownie wszystko. Ludzie, jedzenie, masaż i najlepsze plaże na świecie. Sa-ła-dii!!