Nong Khiaw, autentyczny Laos
Do Nong Khiaw przyjechaliśmy z Luang Prabang (o naszym pobycie w tym kolonialnym miasteczku możesz przeczytać tutaj). Podróż mini vanem trwała ok. 3,5 h. i kosztowała 70 000 kip (ok. 32 zł). Na drodze tak telepotało, że mało głową sufitu nie rozwaliliśmy 🙈 ale udało się dojechać w całości.
W związku z tym, że była jeszcze dość wczesna pora tj. ok. godziny 14.00, zrzuciliśmy rzeczy w pokoju i ruszyliśmy na punkt widokowy Phadeng Peak. Czas wejścia na górę to nieco ponad godzinę, a w dół 45 min. Ze względu na to, że kondycyjnie straszne z nas cieniasy, to wybraliśmy ten lżejszy punkt widokowy, a i tak było ciężko. Wilgotność pierdylion procent 🤣 i po 15 minutach trekkingu pot zalewał nam oczy i byliśmy cali mokrzy. Ale za to widok na górze 360 stopni absolutnie był wart wysiłku 😍. Przy wejściu na szlak znajduje się ostrzeżenie aby nie zbaczać z wyznaczonej ścieżki. Ostrzeżenie jest wypisane na fragmencie całkiem sporej bomby lotniczej. Ostrzeżenie jest jak najbardziej aktualne ponieważ pomimo tego, że od wojny upłynęło już prawie 50 lat, to nadal w Laosie od niewybuchów giną ludzie.
Laos jest najbardziej zbombardowanym państwem świata. W ciągu całej II wojny światowej nie spadło tyle bomb, ile na Laos w latach 1964 – 1973. Laos nie uczestniczył w wojnie wietnamskiej ale przez ich terytorium prowadził strategiczny szlak Ho Chi Minh’a i dlatego amerykanie bombardowali tereny wzdłuż całej granicy z Wietnamem. W ramach tzw. „Tajnej Wojny” Stany Zjednoczone zrzuciły na Laos ponad 2 mln ton bomb. To tak, jakby bombowiec startował co 8 minut przez 9 lat. Dopiero w roku 1997 USA przyznało się do tej operacji. Wiele z bomb, które zrzucono na Laos to bomby kasetowe. W jednej dużej bombie, która wybucha w powietrzu znajduje się do kilkuset niewielkich ładunków, które spadają na ziemię na dużym obszarze. Niestety nie wszystkie z tym bomb wybuchły od razu, szacuje się ze ok. 30% to są niewybuchy, które przez lata zabijały i okaleczały Laotańczyków i nadal to robią. Rozminowywanie Laosu nadal trwa i potrwa jeszcze wiele lat, dlatego wszelkie ostrzeżenia należy brać na serio i absolutnie nie należy schodzić z szlaku, jeśli nie chce się stracić kończyn lub życia.
Kolejny dzień zaczął się słabo. Poszliśmy pożyczyć rowery i okazało się, że wypożyczenie jest 2,5 raza droższe niż w Luang Prabang i 4 razy droższe niż na Don Det. Koszt to 50 000 kip za dobę za rower (ok. 23 zł.). Rowery to straszne graty i pomimo tego, że to górale, to nie nadawały się do jazdy, a tu raz pod górkę, a raz z górki. Najpierw wymieniliśmy rowery na inne bo nie dało rady podjechać pod małą górkę, a potem w rowerze Roberta zerwał się łańcuch. Poszliśmy je więc oddać i zażądaliśmy zwrotu kasy i depozytu czyli międzynarodowego prawa jazdy (chcieli paszport ale skłamaliśmy, że zostawiliśmy w hotelu). Pani zaczęła ściemniać, że kto inny ma nasz dokument i kasę. Robert poszedł do miejsca wskazanego przez kobietę, a Kasia w tym czasie jej pilnowała bo czuliśmy ściemę na kilometr. Oczywiście nikt inny nie miał kasy i dokumentu, tylko ta kłamliwa baba. Ale źle trafiła bo Kaśka się wkurzyła, zażądała natychmiastowego zwrotu przy okazji rzucając kilka niecenzuralnych słów, na co baba rzuciła nam kasę i dokument. Niestety przez to całe zamieszanie straciliśmy tylko nerwy i 2 godziny. W czasie naszego pobytu w tym miejscu widzieliśmy tylko 2 wypożyczalnie rowerów, natomiast skutery można pożyczyć w kilku miejscach. Może homestey’e mają swoje? Nasz akurat nie miał swoich, tylko podstawiał rowery z wypożyczalni.
Po wpadunku z rowerami postanowiliśmy wypożyczyć skuter (80 000 kip za pół dnia czyli ok. 36 zł). Pracownik wypożyczalni dorzucił nam 2 godziny gratis. Cały dzień to koszt ok. 110 000 kip (tj. 50 zł). Niestety w Nong Khiaw jest drożej niż w innych miejscach w Laosie, a już sam Laos do tanich nie należy.
Postanowiliśmy pojechać, gdzie nas oczy poniosą. Najpierw w prawą stronę od naszego homestay’a, a następnie w lewą stronę. Podczas wycieczki skuterem mieliśmy boskie widoki😍i co chwilę zatrzymywaliśmy się aby cyknąć fotkę 😁. Mijaliśmy mniejsze i większe wioski, soczyście zielone pola ryżowe, a wszystko otoczone górami. Oczywiście jak to u nas, po drodze złapała nas ulewa. Na szczęście pewien miły Laotańczyk pozwolił nam się schować po swoim dachem. Gdy burza ustała, ruszyliśmy dalej, wspinając się na naszym skuterku kręta górską drogą, podziwiając widoki i machając do pozdrawiających nas lokalsów. Dopiero zachód słońca zmusił nas do powrotu.
Wieczorem udaliśmy się do polecanej na jednym z blogów knajpki Mekara. Dają tam naprawdę dobre jedzenie, choć u nas oczywiście z przygodami. Najpierw kilka minut po złożeniu zamówienia podeszła właścicielka z informacją, że mięta finis więc Kasia zmieniła zamówionego drinka na innego. Po chwili pani wróciła, że również fisz finis więc Kasia musiała ponownie zmienić zamówienie. Pani namówiła ją na smażone tofu. Ok, może być i tofu. Przynoszą jedzenie, a tam pierwotne zamówienie Kasi czyli żółte carry tylko pani zadowolona mówi, że jest tylko 1 kawałek ryby 🤣. Następnie właścicielka usiłowała nas upić lao whisky pokazując nam jak to smakuje bo zamówiliśmy kawę z tym dodatkiem, a pani wydało się, że nie wiemy co to takiego 😊. Kolejnego dnia po złożeniu zamówienia zrobił się ogólny popłoch, kilka osób w pośpiechu wsiadło na skutery i rozjechali się celem zebrania składników do naszych potraw. I tak było również przy kolejnych naszych wizytach. Raz zamawiając sałatkę z papai po chwili zobaczyliśmy właścicielkę zmierzająca ku nam z kijem. Z lekka zdziwienie o co kaman, paczamy a kobitka mija nas, podchodzi do drzewka rosnącego przy barze i kijem zrzuca papaję 😊. Nie ma co, świeżutka dostawa produktów 😊. Byliśmy tam poza sezonem, turystów było jak na lekarstwo i każdego dnia wracając do restauracji byliśmy witani jak swoi.
Ostatniego dnia naszego pobytu udaliśmy na trekking do wioski Sop Vanh. Trasa łatwa o długości ok. 15 km, choć wilgotność i upał nie ułatwiają jej pokonania. My przeszliśmy ją w ok. 4 godziny, nie spiesząc się i robiąc przerwy na zdjęcia. Trasa wiedzie wzdłuż rzeki, z widokiem na skały i pola ryżowe. Po dojściu do wioski ma się wrażenie, że czas się tu zatrzymał. Tylko anteny satelitarne przyczepione do drewnianych chatek świadczą o tym, że jednak tak nie jest. Nawet malutkie dzieci swobodnie biegają po drodze, zwierzęta, te małe i te duże np. bawoły pętają się pod nogami, a dorośli siedzą przed domami i plotkują.
Niestety nadszedł czas aby opuścić to sielankowe miejsce i wrócić do Wietnamu. Z jednej strony było nam żal wyjeżdżać, ale z drugiej strony nie mogliśmy się doczekać, kiedy ponownie napijemy się pysznej kawy oraz zjemy banh mi i zupę pho.
W Nong Khiaw byliśmy od 7 do 9 września 2019 roku