7 dni w podróży samochodowej po Sabah
Naszą podróż po stanie Sabah na Borneo postanowiliśmy rozpocząć w Kota Kinabalu. Przylecieliśmy tu liniami Air Asia z Kuching (o naszym pobycie w tym mieście możesz przeczytać tutaj). Bilet kosztował nas ok. 180 zł razem z bagażem. Na lotnisku ponownie spotkaliśmy parę Polaków tj. Ritę i Krzyśka (@marmoladastudio), z którymi zapoznaliśmy się w czasie wycieczki do Parku Narodowego Bako. Wesoła to para, z którą od razu poczuliśmy więź, więc dość długi czas oczekiwania na samolot zleciał nam bardzo szybko. Niestety Oni mieli inne plany tzn. następnego dnia rano od razu jechali do Sandakan, a my chcieliśmy się pokręcić po Kota Kinabalu i kolejnego dnia nająć samochód. Obiecaliśmy sobie jednak, że spotkamy się za kilka dni w okolicach Sandakan. Dwie noce spędziliśmy w hotelu OYO 210 Hotel Five 2. To już kolejny nasz nocleg w tej sieci hoteli i możemy ją polecić. Mają noclegi na każdą kieszeń i przyzwoite warunki, jak na Azję (ciepła woda, klimatyzacja, kosmetyki w łazience i w zależności od standardu prywatna łazienka). Zaraz po przylocie poszliśmy, ogarnąć nocleg, pranie a potem udaliśmy się coś zjeść na nocny market. Poza owocami można tam zjeść ryby i owoce morza z grilla. Niestety szaszłyk z grillowanych kalmarów nas nie powalił, za to dobry był grillowany tuńczyk.
jak wcześniej wspomnieliśmy, postanowiliśmy wypożyczyć samochód aby zjechać stan Sabah. W tym celu z samego rana udaliśmy się do najbliższej wypożyczalni. Sprawa niby prosta, a jednak nie do końca. Jeśli jest się osobą nie wtajemniczoną w ubezpieczenia, to sprawa jest szybka. Podpisuje się umowę, daje depozyt w formie blokady środków na karcie (od 200 myr tj. ok. 180 zł do 1000 myr tj.900 zł) i można ruszyć w drogę. My poświęciliśmy czas aby zapoznać się z warunkami ubezpieczenia i okazało się, że poza ubezpieczeniem odpowiedzialności cywilnej jest tylko ubezpieczenie od kolizji (udział własny w szkodzie 2000 myr, ok 1800 zł, bez możliwości jego zniesienia). Na pytanie co z kradzieżą otrzymaliśmy odpowiedź, że nie ma. No to my na to, że chcemy dodatkowe ubezpieczenie wykupić inaczej auta nie bierzemy. Pracownica udała się do „kerownika” i po 5 min. wróciła z info, że jednak kradzież jest w zakresie. Prosimy o wskazanie zapisu, który o tym mówi. Pani pokazuje nam zapis dot. ubezpieczenia oc, gdzie z oczywistych względów nie ma o tym słowa. No nie damy się nabrać i wychodzimy z biura na własnych nogach. A gdybyśmy żyli w nieświadomości, to byśmy wyjechali autem. A nawet nie wiadomo jak to ubezpieczenie tu działa. Na szczęście on-line za pośrednictwem Booking.com udaje się zrobić rezerwację w Hertz i z ubezpieczeniem od kradzieży i ze zniesionym udziałem własnym. Koszt za 7 dni ok. 1200 myr (ok. 1100 zł.). Co prawda po dokonaniu rezerwacji dostajemy dziwnego maila, że w ciągu 48 godzin otrzymamy ostateczne potwierdzenie ale myślimy, że to automatyczna wiadomość i nie przejmujemy się tym specjalnie.
Skoro załatwiliśmy (chyba) sprawę auta, udajemy się na miasto. Kota Kinabalu to nie jest ładne miasto, wiedzieliśmy o tym, więc zonka na miejscu nie było. Kota Kinabalu zostało całkowicie zniszczone w czasie II wojny światowej dlatego nie ma tu żadnych zabytków z okresu kolonialnego poza drewnianą wieżą Atkinsona. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się promenada, przy której można znaleźć wiele knajpek, jest night market i nowoczesne centrum handlowe. Z promenady widać wyspę Gaya, u której brzegów znajduje się wioska na wodzie, widać ją dobrze z samolotu przy podchodzeniu do lądowania na tutejszym lotnisku. Po przejściu wzdłuż promenady poszliśmy zobaczyć meczet Masjid Negeri (State Mosque). To kolejny, po budynku władz lokalnych w Kuching, przykład przedziwnej Malezyjskiej architektury. Meczet może pomieścić 5000 mężczyzn w głównej sali i 500 kobiet na specjalnym balkonie. Nam ten meczet nie przypadł do gustu.
Po drodze pośród nowoczesnych osiedli natknęliśmy się na wioskę na palach. Stojące na jakimś bagnie drewniane chałupy jakby z innego świata. Nie znamy historii tego osiedla, dlaczego pozostawiono ją w centrum nowoczesnego miasta? Jeśli ktoś wie coś więcej, to prosimy o info w komentarzu. Dalej poszliśmy do Sabah State Museum ale nie po to żeby oglądać ekspozycję tylko schronić się przed upałem w parku przy muzeum. Znajduje się tam skansen gdzie prezentowane są tradycyjne domy z regionu.
Kolejnego dnia rano, pomimo braku maila z ostatecznym potwierdzeniem rezerwacji, udaliśmy się na lotnisko po auto. Na miejscu okazało się jednak, że go nie ma i nie będzie bo po prostu „finis” i w zamian mogą nam zaproponować samochód z innej półki cenowej. Oczywiście wyższej, przecież to normalne. I tak mogliśmy wziąć od ręki pick up’a za cenę 3 razy wyższą niż ten co „zarezerwowaliśmy”. Serdecznie podziękowaliśmy za tę kuszącą propozycję i poszliśmy szukać samochodu do innej wypożyczalni. Padło na Avis, gdzie na szczęście mieli dla nas autko i to z pełnym ubezpieczeniem i niższym udziałem własnym w szkodzie (500 myr, tj. ok. 460 zł.) , za mniejsze pieniądze (1050 myr tj. ok. 970 zł.). nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Podpisaliśmy umowę na 7 dni najmu i ruszyliśmy w stronę Sandakan aby spotkać się z naszymi nowymi znajomymi.
Po drodze liczyliśmy na fajne widoczki i takie były, szczególnie w okolicach góry Kinabalu. Później zaczął się smutny widok plantacji palm olejowych, jednych najbardziej kontrowersyjnych roślin. Pozyskiwany z nich olej palmowy stał się podstawowym składnikiem większości produkowanych obecnie na świecie gotowych wyrobów żywnościowych. Malezja, zaraz po Indonezji, jest największym producentem tego świństwa. Rosnące zapotrzebowanie na olej palmowy przyczynia się do coraz większej ekspansji plantacji, co wiąże się z wycinaniem naturalnych lasów deszczowych, by zrobić miejsce uprawom olejowca gwinejskiego. To z kolei prowadzi do niszczenia siedlisk wielu dzikich gatunków zwierząt (m.in. orangutanów). Naprawdę płakać się chce widząc to wszystko na własne oczy. Kupujmy świadomie i unikamy, w miarę możliwości, produktów zawierających olej palmowy. Olej palmowy jest wszędzie, dosłownie, w jedzeniu, kosmetykach, środkach czystości i niestety w paliwie. Szacuje się z 50% wszystkich produktów w opakowaniach na sklepowych półkach zawiera ten składnik. Niestety jako osoby sporo podróżujące siedzimy w tym po uszy. Jeżdżąc po Borneo widzimy jak ogromną część tej wyspy zajmują uprawy palm olejowych. Według WWF co minutę tracimy powierzchnię lasów, która odpowiada wielkości 27 boisk piłkarskich. Szok. Wycinka na tak dużą skalę powoduje zagrożenie życia wielu gatunków. Jednym ze zwierząt o szczególnym znaczeniu dla istnienia lasów tropikalnych jest orangutan, stał się on w pewnym sensie ikoną wylesienia, bowiem w ciągu ostatnich 20 lat 90% jego siedlisk została zniszczona. Tak po prostu, człowiek wchodzi do domu, który do niego nie należy i niszczy go.
Na miejsce dojechaliśmy po ok. 6 godzinach. Od razu poszliśmy coś zjeść z Ritą i Krzyśkiem, a następnie nastąpiły Polaków nocne rozmowy. Tym razem przy ciężko zdobytym, lekko ciepłym Carlsbergu 😊. Gdy zrobiło się już późno rozeszliśmy się, każdy do siebie. Rita i Krzysiek udali się do swojego hostelu (gdzie o mało co a musieliby zbijać sobie prowizoryczne łózko z desek bo właścicielka sprzedała więcej miejsc na booking, niż miała łóżek 😊 ), a my w związku z tym, że najem pociągnął nas po kieszeni postanowiliśmy, że samochód stanie się też naszym domem. Zaparkowaliśmy nieopodal i tak spędziliśmy pierwszą noc w aucie. Kolejnego dnia pojechaliśmy do Sukao nad rzeką Kinabatangan, po drodze podrzucając Ritę i Krzyśka do Labuk Bay, gdzie znajduje się sanktuarium dla nosaczy (my mieliśmy w planie udać się tam, jak na rzece nie zobaczymy tych śmiesznych zwierzątek).
Droga z Sandakan nad rzekę Kinabatangan zajęła nam ok. 2 godzin. Od razu skierowaliśmy się do polecanego nam przez @natripie homestay’a Sukau River Homestay i kupiliśmy rejs (trwał on ok. 2,5 godziny). Koszt 50 myr tj. ok. 46 zł. za osobę. Wyszło super. Byliśmy sami na łodzi, a pracownik homestay’a intensywnie wyszukiwał zwierząt. Na początku byliśmy sceptyczni bo nasz przewodnik pokazywał nam gdzieś daleko na drzewie dzioborożce a my udawaliśmy że je widzimy 😊 Ale później było już tylko lepiej. Co chwilę spotykaliśmy na drzewach nosacze i makaki z krótkim i długim ogonem. W sumie nosaczy widzieliśmy ponad 20 a makaki aż trudno było policzyć. Widzieliśmy też warana i węża, a na koniec był gwóźdź programu czyli czterometrowy krokodyl, który przepłynął tuż obok naszej łodzi. Jak powiedział nasz przewodnik krokodyl był w trybie bojowym, wypłynął na poszukiwanie pożywienia. Podobno w rzece Kinabatangan żyje ponad 20 krokodyli na kilometr. Niestety nie widzieliśmy orangutanów chociaż były widziane tego dnia w okolicy. Nie zobaczyliśmy też słoni ponieważ przeniosły się w inny rejon rezerwatu. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tego rejsu, mieliśmy świetnego przewodnika i widzieliśmy dużo zwierząt.
Po powrocie z rejsu właściciele okazali się być bardzo mili i poczęstowali nas kawą, zaproponowali, że możemy brać od nich pitną wodę i przenocować w aucie na ich terenie. To wszystko za darmo.
Jest też inna opcja pobytu nad rzeką. Można kupić pakiet nocleg i rejs w mieście Sandakan. Wtedy dowóz nad rzekę też jest w pakiecie. Ale lepiej i taniej jest dojechać samemu i na miejscu lub przez booking wykupić nocleg, a każdy homestay zorganizuje rejsy.
Po powrocie z rejsu udaliśmy się coś zjeść i resztę wieczoru spędziliśmy w samochodzie stojącym nad rzeką, oglądając drugi sezon serialu Dark. Skoro świt obudziły nas koguty, ale to dobrze bo musieliśmy ruszyć dalej, po drodze zabierając naszą zaprzyjaźnioną parę, która chciała pójść do Rainforest Discovery Center, gdzie mieliśmy się później spotkać. My mieliśmy przede wszystkim w planie wizytę u orangutanów w Sepilok Orangutan Rehabilitation Center, które zostało założone w 1964 r. To nie jest zoo, ośrodek ten ma na celu m.in. rehabilitację osieroconych orangutanów. To obszar 43 km2 chronionego terenu. Dzisiaj w rezerwacie żyje około 60 do 80 orangutanów. Placówka zapewnia opiekę medyczną osieroconym orangutanom, a także innym dzikim zwierzętom tj. niedźwiedzie, gibony, nosorożce sumatrzańskie i słonie. Koszt wstępu to 30 myr za os (27 zł) i 10 myr (9 zł) za możliwość robienia zdjęć. Karmienie odbywa się 2 razy dziennie tj. o godz. 10.00 i 15.00. Można też na miejscu obejrzeć film o centrum rehabilitacji. Niestety nie mieliśmy szczęścia i na porannym karmieniu pojawiły się tylko dwa orangutany i to na krótko. Postanowiliśmy, że wrócimy na drugie karmienie (bilet wstępu obowiązuje przez cały dzień), a w między czasie udamy się na trekking do oddalonego o ok. 2 km. Rainforest Discovery Centre w Sepilok.
Rainforest Discovery Centre w Sepilok jest dziś jednym z najpopularniejszych państwowych ośrodków edukacji ekologicznej. Można wybrać się tam na spacer po lesie (dostępnych jest kilka ścieżek) lub spacer po wiszącym chodniku o długości 147 metrów i podziwiać spektakularny widok na piękny las deszczowy 28 metrów nad ziemią. Podobno oferują też nocne spacery po dżungli w czasie których można spotkać zwierzęta aktywne nocą, między innymi tarsiery.
Wchodzimy do lasu deszczowego i Robert mówi: bardzo chciałbym zobaczyć orangutana tutaj, na drzewie a nie tylko podczas karmienia. Mijają 3 minuty a na drzewie przy wiszącej ścieżce, którą szliśmy siedzi orangutan i wcina duriana, jak gdyby nigdy nic. Ale radocha. Spędziliśmy dużo czasu przyglądając się w ciszy człowiekowi lasu.
Po przejściu z wiszącej ścieżki weszliśmy głębiej w dżunglę z dala od wybetonowanych chodników. Tam można było w spokoju słuchać odgłosów dżungli i podziwiać wspaniałą roślinność. Szlak nie jest trudny ale pod koniec szliśmy wzdłuż strumyka gdzie było dosyć ślisko. Zobaczyliśmy za to warana, który leżał tam sobie spokojnie. Przejście całego szlaku zabrało nam około 2 godzin.
Zbliżała się pora drugiego karmienia orangutanów więc wychodzimy z lasu i okazuje się, że padł akumulator w naszym aucie. Wezwaliśmy assistance ale nie zdążylibyśmy na piechotę na drugie karmienie. Nagle podchodzi kierowca innego samochodu, pyta co się dzieje i przynosi kable do ładowania. Udało się odpalić i udaliśmy się na karmienie. Nieco spóźnieni wpadamy tam i szybkim krokiem zmierzamy do platformy, gdzie karmią orangutany. I nagle widzimy, że na poręczy wzdłuż ścieżki, którą szliśmy przechadza się orangutan, jak gdyby nigdy nic. Ale to był szok dla nas. Odprowadził nas pod samą platformę, a mina ludzi oglądających karmienie i pracowników bezcenna. Ci drudzy zaczęli panikować i odciągać nas na bezpieczną odległość od orangutana. Ubaw po pachy.
Pod koniec karmienia otrzymaliśmy telefon, że przyjechało assistance. Sprawnie wymienili nam akumulator i więc mogliśmy pojechać na stację benzynową aby skorzystać z prysznica. Następnie ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Znaleźliśmy fajną miejscówkę nieopodal Rainforest Discovery Senter. Odpaliliśmy Netflixa i tak spędziliśmy wieczór. Niestety ok. 23.00 podjechało do nas auto z pracownikami Rainforest i kazali nam odjechać. Cholera, a takie fajne było to miejsce, blisko lasu, gdzie można było posłuchać jak żyje nocą dżungla. No nic, nie pozostało nic innego jak poszukać innej miejscówki. Niestety nie była tak fajna.
Kolejny dzień w całości spędziliśmy z nosaczami. Co prawda widzieliśmy je podczas rejsu rzeką Kinabatangan ale widząc mega śmieszną relację Rity i Krzyśka, postanowiliśmy też się tam udać. Dojechaliśmy tam samochodem ale ponoć jeździ tam też bus spod hotelu Sandakan. Labuk Bay to sanktuarium, a nie zoo. To dżungla, gdzie małpy żyją w swoim naturalnym środowisku. Dzisiaj Labuk Bay jest domem dla ok. 150 wolno żyjących nosaczy. Ponieważ dżungla nie dostarcza wystarczającej ilości pokarmu, małpy są dokarmiane cztery razy dziennie. Niestety dla nosaczy został bardzo mały kawałek dżungli pośród plantacji palm olejowych.
Karmienie odbywa się na dwóch platformach. Platforma A godz. 9.30 i 14.30. Platforma B 11.30 i 16.30. My byliśmy tam cały dzień na 4 karmieniach (w końcu #poliszcebula zapłaciliśmy po 60 myr za os., tj. 55 zł i 10 myr tj. 9 zł. za możliwość robienia zdjęć) i było extra. Na każdym karmieniu działo się coś innego. A to awantura pomiędzy małpami, a to ich popisy. Najlepiej było o 9.30 bo było tylko kilka osób. O 11.30 i 14.30 był wysyp wycieczek. W między czasie spacerowaliśmy po terenie i widzieliśmy m.in. warany oraz dzioborożce. Nosacze przychodzą wcześniej, zanim zacznie się karmienie, więc już wtedy można je obserwować. Na platformie B są też langury srebrzyste i wredne makaki które podkradają jedzenie nosaczom. Na miejscu przy platformie B jest restauracyjka. Można coś zjeść lub napić się czegoś zimnego. Przy obu platformach jest miejsce aby zostawić samochód.
Nosacz sundajski, to gatunek ssaka z rodziny koczkodanowatych wyróżniający się charakterystycznym nosem. Aktualnie bardzo wyśmiewany z powodu tego nosa. W sieci krążą miliony memów z Januszem i Grażyną. Wielkie nosy nosaczy służą im aby zaimponować samicy, a także do wydawania donośnych dźwięków. Nosy samic są krótkie i spiczaste. Nosacze mogą żywić się tylko niedojrzałymi owocami, ponieważ mają delikatne przewody pokarmowe i zjedzenie dojrzałych owoców mogłoby wywołać u nich fermentację w żołądku i wzdęcia, które mogłyby doprowadzić do śmierci…Posiadają zdolność do powtórnego przeżuwania pokarmu. Są w stanie rozdrobnić dzięki temu większe fragmenty pożywienia. Inne małpy tego nie potrafią. Stąd właśnie „mięsień piwny” u nosaczy, jest niezbędny do trawienia. Są bardzo zabawne ale niestety prawda jest taka, że jest to gatunek, któremu grozi wyginięcie i oczywiście to działalność człowieka się do tego przyczynia.
Na miejscu widzieliśmy też dzioborożce. To rodzina ptaków z rzędu dzioborożcowych. Należy do niej około 50 gatunków ptaków, z których wszystkie mają stosunkowo długie, zakrzywione dzioby, często z dodatkową rogową naroślą na górnej części dzioba. Całość dzioba jest często bardzo kolorowa. Niestety podejrzewamy, że akurat one były tresowane bo przylatywały na zawołanie ludzi z obsługi.
Jak wspomnieliśmy, na platformie B można zobaczyć również lutungi/langury srebrzyste. To małpy żyjące koronach drzew na Borneo, Sumatrze, oraz zachodnim wybrzeżu płw Malajskiego. Ich ogon nie jest chwytny, służy do utrzymywania równowagi. Małpki ważą zaledwie 6-7 kg i żywią się niemal wyłącznie liśćmi. Mają one trzykomorowy żołądek bardzo przypominający żołądek przeżuwaczy 😀 oraz bardzo długie jelita. Małpiszątka rodzą się ogniście rude! Wyglądają przepięknie w ramionach swoich czarno-srebrnych matek. Małe lutungi po urodzeniu ważą ok 400g, i od razu przyczepiają się do futra swojej mamy i pozostają pod jej opieką przez 18 miesięcy. Lutungi to bardzo pokojowe i delikatne stworzenia.
Tego dnia ponownie samochód zaszwankował i tym razem padły kierunkowskazy. W planie mieliśmy spędzić noc na plaży ale niestety od nosaczy wyjechaliśmy zbyt późno, a po drodze podrzucaliśmy jeszcze parę Holendrów do ich hotelu, i w rezultacie na miejsce dotarliśmy po zmroku. Dodatkowo lał deszcz i nie mogliśmy znaleźć miejsca aby zanocować. Baliśmy się jeździć też bez kierunków i szukać czegoś odpowiedniego więc postanowiliśmy spędzić tę noc w hotelu. Oj jakże było miło spać w łóżku, a wcześniej móc wziąć długi prysznic pod strumieniem ciepłej wody 😊.
Następnego dnia ruszyliśmy do Parku Kinabalu. Nie do tej części gdzie jest trekking na górę Kinabalu tylko tam gdzie jest trekking do wodospadu. W tym miejscu są też canopy walk oraz gorące źródła ale my nie skorzystaliśmy. Wejście na samą górę to koszt ponad 1000 zł. na osobę (trekking i nocleg w drodze na górę). Wg nas to zbyt dużo kasy.
Na miejscu jest też kamping więc poszliśmy zapytać czy możemy na ich terenie postawić auto i w nim przenocować. Niestety nie zgodzili się ale zaproponowali noc w ich namiocie za jedyne 40 myr za os.37zł). Za taką kasę to byśmy mieli 2 noclegi w innym miejscu albo jeden nocleg na wypasie. Wolne żarty, kogoś tu pogięło.
W związku z tym, że spaliśmy w aucie pod parkiem, w trasę ruszyliśmy zaraz jak tylko otworzyli tj. o godz.7 (zamykają o godz 18). Podeszliśmy do kasy celem nabycia biletu (15 myr za os.tj. 14 zł). Nikogo niestety nie było. Poszliśmy się przygotować do drogi i po ok.20 min. wróciliśmy do kasy. Ponownie pusto więc ruszyliśmy w drogę bez biletu. Na bramce też nikogo nie było więc jesteśmy do przodu 30 myr (baaardzo dobry obiad lub 3/4 noclegu). Do wodospadu Langanan było 3,5 km. Zajęło nam to ok 5h, wraz z odpoczynkiem przy wodospadzie. Należy ubrać buty z przyczepną podeszwą (klapkom i sandałom mówimy stanowcze nie) i długie spodnie. Wodospad ma 120 metrów i jest niesamowity. Absolutnie wart wysiłku. Po drodze mijamy majestatyczne drzewa oplecione linami, pokryte mchem. Trasa nie jest trudna ale mokre kamienie i liście nie ułatwiają sprawy. Dodatkowo na trasie leżą drzewa, które powodują, że trzeba wykazać się gibkością i…znajomością jogi dla obłąkanych. Dobrze mieć na sobie też dłuższe skarpety bo są pijawki i to dość agresywne bo nam się przyczepiały do spodni i butów. Z wszystkich trekkingów na Borneo ten był dla nas najlepszy.
W tej okolicy można też zobaczyć raflezje (zdjęcie z internetu, nie nasze). To największy kwiat na świecie, może mieć nawet metr średnicy i ważyć do 10kg. Z powodu zapachu nazywany jest trupim kwiatem. W związku z tym kwiatem rozwinął się tu niezły interes. Mieszkańcy szukają kwiata, a jak znajdą go to ustawiają baner, że za kasę do pokażą. I tu szok bo chcą za to 30 myr tj. 27zł). Ktoś tu oszalał. Ale jak turysta tyle płaci to interes się kręci.
I tak powoli miał się zakończyć nasz objazd stanu Sabah. W drodze powrotnej do Kota Kinabalu postanowiliśmy zboczyć nieco z drogi i udać się na plaże aby tam spędzić ostatnią noc w aucie. Wybór padł na plaże D’Dayang niedaleko Kota Belud. Kiedy tam przyjechaliśmy było pusto i to właśnie spowodowało, że postanowiliśmy tam zaparkować nasz dom na kółkach. Wyszliśmy się przejść po plaży, gdy nagle zerwała się taka wichura, że popędziliśmy w stronę samochodu aby je przeparkować z dala od drzewa, co by żadna gałąź na niego nie spadła. Sami ukryliśmy się w środku auta żeby przeczekać ten armagedon. Po jakimś czasie, gdy wiatr ustał na plażę zaczęli schodzić się ludzie, później zaczęły przyjeżdżać autokary pełne chińczyków. Nie wiedzieliśmy o co chodzi, więc również udaliśmy się w tamtym kierunku. Okazało się, że odpływ w tym miejscu jest tak duży, że odkrywa szeroką plażę po której turyści mogą jeździć na koniach czy quadach. Dodatkowo woda powoduje, że jest odbicie prawie jak w lustrze. Na szczęście, tuż po zmroku ludzie się rozeszli i zostaliśmy sami. Za wyjątkiem krów szwędających się po plaży 😊. To był nasz najlepszy nocleg a rano obudził nas łagodnie szum fal. Niestety pogoda była kiepska bo strasznie wiało i padał deszcze więc nie było mowy o plażingu.
Posiedzieliśmy trochę i ruszyliśmy w drogę powrotną do Kota Kinabalu aby oddać wóz. Wjechaliśmy po drodze do meczetu Masjid Bandaraya (City Mosque). Charakteryzuje się on tym, że malowniczo stoi na wodzie. Niestety ogrodzili go sznurkiem i pobierają opłaty za wejście i możliwość zrobienia zdjęcia. Stwierdziliśmy, że to straszne dziadostwo i zdjęcie zrobiliśmy stojąc na barierce wzdłuż drogi. Meczet został oddamy do użytku w 2000 roku i może pomieścić aż 12000 wiernych. Oddaliśmy samochód do wypożyczalni, ogarnęliśmy nocleg, bilety na prom do Brunei, pranie, a następie jedzenie. Resztę wieczoru spędziliśmy planując nasz pobyt w Brunei.