Kolorowa Melaka
Do Melaki przyjechaliśmy z Kuala Lumpur (o pobycie w tym mieście możecie przeczytać tutaj). Autobus jechał 2 godziny i kosztował 11 myr (ok.10 zł.). a bilet kupiliśmy on line na stronie. Straszono nas, że musimy bilet wydrukować, ale to się na szczęście zmieniło. Teraz wystarczy podejść z potwierdzeniem mailowym do boarding counter i tam wydrukują kartę. Autobus zatrzymuje się na dworcu Melaka Sentral, a stamtąd do centrum można dojechać miejskim autobusem linii 17 za 1 myr (0,90zł.). Bilet można kupić u kierowcy ale trzeba mieć drobne. Ze względu na to, że czekała nas tu tylko jedna noc, wybraliśmy najtańszy nocleg. Za 17 zł. mieliśmy dwuosobowy pokój w hostelu ze śniadaniem, w dobrej lokalizacji i dość czysty. Jedyny minus to brak okna w pokoju, ale i tak wróciliśmy tam wieczorem, a dzień spędziliśmy na zwiedzaniu miasta.
Melaka to bardzo kolorowe miasto z architekturą kolonialną, mnóstwem murali i najlepszą chińską dzielnicą, jaką do tej pory widzieliśmy. Pełno tu też knajp, salonów masażu i …oczywiście turystów. Zdarza się, że gdzieś byliśmy sami, a za parę minut wysypują się turyści z autobusu (niektórzy przyjeżdżają tu na jednodniową wycieczkę z Kuala Lumpur). Ale i tak bardzo się nam tam podobało. Jeden dzień wystarczy na jego zwiedzenie, jednak my postanowiliśmy zostać tu na noc aby zobaczyć miasto również nocą.
Melaka została założona na początku XV wieku przez Parameswarę, który został pierwszym Sułtanem Melaki. Wcześniej była tam tylko rybacka wioska. Miasto od początku miało duże znaczenie handlowe, przyczynili się do tego Chińczycy, którzy w Melace utworzyli główną bazę na szlaku handlowym na ocean indyjski. Miasto w czasie swojej historii przechodziło przez ręce Portugalczyków, Holendrów, Brytyjczyków i Japończyków. W końcu po II wojnie światowej stało się w 100% malajskim miastem. W mieście widać pozostałości z czasów kolonialnych jak Portugalska twierdza Famosa czy budowle przy Czerwonym Placu zbudowane przez holendrów. W Kulturze zachowały się również niektóre portugalskie święta, jak Intrudu czyli festiwal wody, który rozpoczyna katolicki wielki post. W Melace można też zjeść tradycyjne portugalskie ciastko Pasteis de Nata. Chyba największy wpływ na charakter miasta mają Chińczycy, którzy stanowią ponad 25% ludności miasta. Chińska dzielnica jest dzisiaj największą atrakcją. Można tu też znaleźć dzielnicę hinduską.
Kiedyś była to stolica handlu, dziś turystyczna atrakcja, która przyciąga zwiedzających z całego świata. Kolorowe uliczki, zabytki architektury kolonialnej oraz niezliczona ilość sklepików, barów i restauracji sprawiają, że w Melace nie można się nudzić. Niektórzy rezygnują z wizyty w mieście Melaka na rzecz Penang i George Town. My na szczęście odwiedziliśmy oba te miejsca. Mimo tłumu turystów (pod wieczór wracają swoimi busami najpewniej do KL i wtedy robi się spokojniej) Melaka nas urzekła.
Zaczęliśmy zwiedzanie od niespiesznego spaceru wzdłuż brzegów rzeki. Jest tam mnóstwo murali, które warto obejrzeć z bliska, jak i z drugiego brzegu. Nabierają wtedy nieco innej perspektywy. Tę trasę można też pokonać statkiem, ale my wolimy zwiedzać we własnym tempie. Po południu otwierają się tam liczne kawiarnie i bary. Nad rzeką stoi bajecznie kolorowy budynek z kręconymi schodami, wygląda to naprawdę extra.
Następnie udaliśmy się do chińskiej dzielnicy. Jest dość rozległa. Oczywiście jest w niej mnóstwo sklepików z tzw. mydłem i powidłem, świątynie oraz stoiska z jedzeniem. My niestety nacięliśmy się na jedzenie i to co nam tam podano, było najgorsze od kiedy jesteśmy w podróży. Totalnie nie miało smaku. Główną ulicą chińskiej dzielnicy jest Jonker Walk i tam jest główne skupisko sklepów i restauracji, tam też są największe tłumy. O wiele przyjemniej spaceruje się bocznymi uliczkami, gdzie pełno jest starych kamienic. Niektóre są bardzo kolorowe, inne trochę zaniedbane, nadaje to charakteru tej dzielnicy. W bocznych uliczkach znajdziemy też wiele murali.
Kolejne miejsce jakie odwiedziliśmy to była dzielnica indyjska. Niestety nie była tak fajna jak chińska. Głównie sklepy z tekstyliami No i bary, ale jak już wspomnieliśmy w innym wpisie, ta kuchnia nie należy do naszych ulubionych. Wróciliśmy więc do „centrum” i spacerowaliśmy bez planu. Ponownie naszym oczom ukazały się murale. Nie będziemy oszukiwać, to one były naszym głównym celem przyjazdu do tego miasta.
Oczywiście w między czasie zajadaliśmy się ulicznymi przysmakami. Polecamy napić się kokosowego shake dla ochłody (5 myr ok. 4,50 zł). Spróbowaliśmy też portugalskiego ciasteczka pasteis de nata (nie byliśmy jeszcze w Portugalii więc dla nas to nowość). Cena 2,5 myr czyli nieco ponad 2 zł. Oczywiście piliśmy też mrożoną herbatę, którą można kupić z mini stoiska na ulicy. Nic tak nie chłodzi jak ten napój. Wypiliśmy już go tyle, że przez całe życie chyba tyle herbaty nie piliśmy 😊. Spróbowaliśmy też Gula Melaka czyli cukierki 100% cukier palmowy.
Nadszedł wieczór więc udaliśmy się na Jonker Walk. To ulica pełna barów, knajp i sklepików. W weekend zamienia się ponoć w niezłą imprezownię. Niestety my byliśmy w środku tygodnia i dosłownie po zachodzie słońca życie zamarło. Mieliśmy problem aby po godz. 19 zjeść coś. Zostało tylko kilka barów „dla turystów” i z takim właśnie cenami. Niestety byliśmy głodni więc zmuszeni sytuacją zjedliśmy w jednym z takich miejsc. Wegetariańska Laksa Kasi kosztowała 16 myr (ok.14,45 zł.), a Roberta Laksa z mięsem prawie 20 myr (ok.18 zł.). Obie potrawy były dobre, ale nie powaliły smakiem. W związku z tym, że na mieście nic się nie działo udaliśmy się do pokoju.
Kolejnego dnia wspięliśmy się na wzgórze Famosa, gdzie stoją ruiny kościoła świętego Pawła, najstarszego kościoła w Azji Południowo – Wschodniej. Kiedyś na wzgórzu znajdowała się portugalska twierdza, obecnie została z niej tylko brama Porta de Santiago stojąca u stóp wzgórza. Wstęp wolny. Z góry jest fajny widok na panoramę miasta z morzem w tle. Na wzgórzu znajduje się też muzeum gubernatora w jego dawnej siedzibie. U podnóża wzgórza stoi drewniany pałac sułtana wykonany podobno bez użycia gwoździ.
Po powrocie ze wzgórza zajrzeliśmy na Plac Holenderski, który powstał w latach 1660-1700, czyli w czasach gdy Melaką rządzili Holendrzy. Plac jest zwany czerwonym ponieważ wszystkie budynki wokół placu pomalowane są na ten kolor. Żeby nie było wątpliwości, że to plac holenderski, stoi tam też wiatrak, a przed nim krowa😊 Najbardziej znanym budynkiem na Placu jest Stadthuys, który został ukończony w 1660 roku i uważany jest za najstarszy istniejący holenderski budynek na wschodzie. Niestety jest tam mnóstwo turystów oraz kolorowych, kiczowatych rikszy, z których leci głośna muzyka (im głośniejsza tym lepiej). Odbiera to trochę urok temu miejscu, szczególnie jak ktoś nie lub takiego rozgardiaszu.
W poszukiwaniu odrobiny spokoju ponownie ruszyliśmy uliczkami miasta licząc, że zza rogu wyłonią się kolejne murale lub piękne budynki.
Na lunch postanowiliśmy spróbować Laksy w miejscu, gdzie ponoć dają najlepszą. Cena 11 myr (10 zl). Była dość pikantna ale smakowała nam. Tylko pracownik wskazał nam tę „nol mit i nol cziken”, a znaleźliśmy w daniu kilka małych kawałów mięsa. Pewnie dla nich taka ilość mięsa, to nie mięso. Jeśli zależy nam na wegetariańskim daniu, to przy zamawianiu trzeba zawsze dodać, że nie tylko bez mięsa ale i bez kurczaka, bo oni nie traktują kurczaka jako mięso. Następnie spróbowaliśmy też lokalnego deser Nyonya Cendol (4,80 myr tj. 4,30 zł). Smakiem przypomina filipińskie Halo Halo. Jest w nim fasola, kolorowe żelki, mleczko kokosowe i kruszony lód. Mega słodkie, ale o tym już wiedzieliśmy po spróbowaniu tego deseru na Filipinach, więc zjedliśmy porcję na spółkę.
Pracownik hostelu był bardzo miły i bezpłatnie przedłużył nam pobyt do wieczora. Niestety i tak musieliśmy wymeldować się już przed 17-stą bo według google maps ostatni autobus nr 17 odjeżdżał o 17tej. Gdyby nie wskazania nawigacji i potwierdzenie lokalsów pewnie nie zostalibyśmy na tym przystanku. Co prawda przy ulicy stoi wiata przystankowa ale nie ma żadnej informacji o rozkładzie ani nawet o numerze autobusu jaki tam się zatrzymuje. Czekaliśmy ze 40 minut, nawet lokalsi zaczęli rezygnować i ruszali z buta. Nikt nie wiedział kiedy ten autobus przyjedzie. W chwili gdy już prawie zamówiliśmy Graba nadjechało nasze wybawienie i szczęśliwie dojechaliśmy do dworca. Do naszego kolejnego przystanku w podróży tj. do George Town ruszyliśmy nocnym autobusem.