Da Lat, kraina wina, kawy i wodospadów
Do Da Lat przyjechaliśmy autobusem z Mui Ne (o naszym pobycie w tym miejscu możesz przeczytać tutaj) i byliśmy pełni obaw. W Mui Ne nie spodobało nam się i dlatego spędziliśmy tam tylko jeden dzień, choć w trakcie podróży podjęliśmy decyzję, że w każdym miejscu zatrzymamy się na kilka dni aby nie pędzić i poczuć klimat. Akurat w Mui Ne nie chcieliśmy niczego „poczuwać” więc po obejrzeniu tego, co chcieliśmy (wioska rybacka, fairy stream oraz wydmy czerwone i białe) ruszyliśmy w drogę. Może gdybyśmy surfowali, to złapalibyśmy falę 🤣, a tak kiszka. Następny przystanek to Da Lat. Tu zostaliśmy na kilka dni bo w planie było sporo rzeczy do zobaczenia, a chcieliśmy zrobić to na spokojnie😊.
Bilet na autobus do Da Lat kosztował 140 000 dongów (ok. 23 zł). Mieliśmy jechać ok. 4h ale…bus po godzinie jazdy rozkraczył się w szczerym polu. Naprawa trwała 2 godziny i wyglądała mega komicznie. Z minuty na minutę pojawiało się więcej ludzi do naprawy, co nie wróżyło niczego dobrego 🤭.
Po godzinie nadjechało „assistance”. W busie ukrop bo klima off, a na zewnątrz skwar. Ubaw po pachy 🙈🤣. Stoimy z dala od cywilizacji a jesteśmy bez śniadania, cukierki ratują nam życie ale musimy dysponować nimi ostrożnie bo nie wiadomo kiedy pojedziemy dalej. W rezultacie podróż zajęła nam 4h+2h naprawa i w końcu ok. godziny 14.00 dojechaliśmy do Da Lat. Miasto przywitało nas chłodem i deszczem.
Da Lat położone jest w górach Annamskich w kotlinie na wysokości 1500 m.n.p.m. Ze względu na sprzyjający klimat ze średnią temperaturą około 20 stopni, Francuzi postanowili założyć tam uzdrowisko. Samo miasto powstało w 1920 roku, zbudowano tam wiele luksusowych willi i znajduje się tam też dawna siedziba ostatniego cesarza Wietnamu. W latach 40tych XX wieku było nawet oficjalną stolicą Indochin a swoje siedziby miało tu większość kolonialnych urzędów. Da Lat zwane jest miastem zakochanych, miastem kwiatów lub wietnamskim Paryżem (jest tam nawet imitacja wieży Eiffla). Do miasta przyjeżdża wielu wietnamskich nowożeńców. Jest tam dla nich wiele atrakcji jak Dolina Miłości czy sztuczne jezioro w środku miasta, po którym można pływać łódką w kształcie łabędzia. W okolicy znajdują się plantacje warzyw oraz kwiatów i niestety setki szklarni psują trochę okoliczny krajobraz. Przypomina to trochę Cameron Highlands w Malezji. Znajdziecie tam też plantacje kawy i herbaty, a także winnice. Największą atrakcją okolicznych gór są jednak liczne wodospady, możemy szczerze polecić wyprawę do nich na skuterze.
Gdy przyjechaliśmy było dość zimno, czyli około 20 stopni. Miejscowi chodzili w puchowych kurtkach🤭, a my cieszyliśmy się, że możemy odetchnąć po upałach. Zrzuciliśmy graty w pokoju i ruszyliśmy coś zjeść. Padło oczywiście na banh mi. W między czasie zrobiliśmy też rozeznanie w kwestii prania. Za 1 kg biorą jakieś 4 zł., ponad 3 razy tyle co w Malezji😱. Niestety nie widzieliśmy tu pralni samoobsługowych 😔. No nic, prać trzeba więc oddajemy ciuchy i ruszamy na kawę. Pada deszcz więc postanowiliśmy go gdzieś przeczekać. Kiedy przestało padać skierowaliśmy kroki w kierunku nocnego marketu. Ok. godziny 17.00 zaczynają się tu pojawiać pierwsze stoiska z żarełkiem, ale nie tylko. Można tu też kupić ubrania, pamiątki, owoce (niestety są dość drogie) i warzywa. My zaczęliśmy od przysmaku bardzo popularnego w Da Lat czyli pizzy na ryżowym cieście 🤤. Można ją kupić na każdym rogu i kosztuje 20 000 dongów (ok. 3 zł). Dodatki są rozmaite tj. jajko, szczypiorek, serek topiony, prażona cebulka i mięso/kiełbaska. Ileż się trzeba namachać „rencyma” żeby było bez mięcha 🤣, ale za to taka wersja wegetariańska jest zawsze na świeżo przyrządzona (z kiełbaską leżą gotowe i czekają na chętnego). Pozostałość po francuzach i sprzyjający klimat spowodowały, że są tu winnice i słynne wino z Da Lat. Próbowaliśmy białego i musimy przyznać, że było całkiem, całkiem. Butelka kosztuje 100 000 dongów (ok. 17 zł.). Są tu też truskawki ale kosztują 16 zł. za kg i to nie do końca dojrzałych 🤣 więc sobie darowaliśmy, choć tęskno nam było za tym Polskim rarytasem.
Następnego dnia pożyczyliśmy skuter i pojechaliśmy przed siebie. Koszt skutera to od 100 000 do 150 000 dongów (16 zł-24 zł) w zależności od tego czy manual czy automat. Paliwo wyszło nas dziennie jakieś 50 000. dongów (ok. 8 zł). W związku z tym, że późno wstaliśmy, wybraliśmy na początek krótszą trasę. Powiało lekkim chłodem i to dosłownie. Czas było wyciągnąć dłuższe pantalony 🙈. Choć my ubrani w długie spodnie i koszule z długim rękawem to jakby prawie nago, bo lokalsi chodzili ubrani w puchowe kurtki i czapki uszatki z bajkowymi motywami 🤣.
Objazd okolicy zaczęliśmy od klasztoru i świątyni buddyjskiej Truc Lam Da Lat Zen. Wstęp i parking jest za darmoszkę. To popularne miejsce w malowniczej okolicy z pięknie urządzonymi ogrodami. Część obiektu jest niestety niedostępna bo przebywają tam mnisi. Ze względu na bliskość miasta jest to dość oblegane miejsce, co psuje nieco klimat. Fajnie byłoby tam na spokojnie pospacerować po ogrodach ale niestety jak my byliśmy, to było dość tłoczno.
Następnie udaliśmy się do wodospadów Datanla (tak naprawdę to są 3 wodospady). Wstęp kosztuje 30 000 dongów (5 zł), a parking 3 000 dongów (50gr). Jest to mega komercyjne miejsce choć same wodospady są fajne. Niestety winda, którą można zjechać do podnóża najwyższego wodospadu była nieczynna, a pieszej drogi nie było. Na miejscu można skorzystać z różnego rodzaju kolejek linowych, canyoningu i małpiego gaju. To właśnie z powodu tych atrakcji, miejsce to jest tak oblegane. Dla zainteresowanych poniżej cennik atrakcji.
Kolejna na naszej trasie była Pagoda Linh Phuoc. Toż to istny szalony sen wariata w połączeniu z wietnamski Gaudim 🤣🤪. Wstęp i parking jest bezpłatny. To duża i nowoczesna pagoda znana z kunsztownych mozaik z potłuczonego szkła i odłamków ceramiki. Robi wrażenie, naprawdę. W podziemiu świątyni znajduje się psychodeliczne piekiełko 😱. Droga prowadzi przez podziemia pełne strasznych scen i niepokojących odgłosów. Strasznie to wszystko było dziwne.
Dzień zakończyliśmy w Maze Bar i to było istne wariactwo. Niekończący się kripi labirynt. Aby tam wejść należy zamówić coś do picia. Nasze Mojito kosztowało po 10 zł. Upalony człek może zejść tam na zawał, a pijany może się zgubić i umrzeć z głodu 🤪🙈. Pełno tam zakamarków i ukrytych przejść. Ciężko się zorientować, na którym piętrze akurat jesteś i którędy do baru 🤪. Czytaliśmy gdzieś na blogu, że grupa ludzi schowała się po zamknięciu w labiryncie, a najwytrwalszy ukrywał się przed szukającymi go pracownikami prawie 2h. Nie dziwi nas to, bo my mieliśmy lekki problem aby znaleźć drogę wyjścia, a byliśmy po jednym bardzo słabym Mojito 😊.
Kolejny dzień zdecydowanie należał do wodospadów. Przejechaliśmy łącznie ok.140 km na skuterze. Zaczęliśmy od Pongour Falls. Wstęp to wydatek rzędu 20 000 dongów (ok. 3,40 zł) i 5 000 dongów parking (ok.84 gr.). Wodospad ten jest najbardziej popularnym w okolicy i znajduje się ok. 50 km. od Da Lat. My byliśmy tam ok. 10 rano i było tylko kilka osób. Wodospad robi wrażenie. Jest dość szeroki i kilku stopniowy. Fajnie było to widać z drona, którego udało nam się puścić na chwilę.
Następny był Wodospad Bao Dai. Znajduje się on ok. 60 km. od Da Lat. Ma 40 m. wysokości i 100 m. szerokości. Podobno jest mało popularny, co nas dziwi bo jest po prostu oszałamiający. My byliśmy tam przez cały czas sami ale…Wychodząc spotkaliśmy okoliczną młodzież niosącą wielkie głośniki. Okazało się, że szykuje się niezła imprezka. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać choć były z tym problemy bo widać było po nich stan lekkiego upojenia 😊. Intensywnie zapraszali nas abyśmy do nich dołączyli ale musieliśmy jechać dalej, do kolejnego wodospadu.
Ostatni na naszej trasie był Elephant Waterfall. Wstęp do niego to koszt 20 000 dongów (ok. 3,40 zł). Znajduje się on ok 30 km. od Da Lat. Droga do niego prowadzi po stromych i śliskich kamieniach. My byliśmy tam po godz. 16.00 i było tylko kilka osób. Nie zrobił jednak na nas takiego wrażenia jak dwa wcześniejsze wodospady. Nieopodal znajduje się Linh An Pagoda, do której również postanowiliśmy wstąpić. Wejście jest bezpłatne. Jak ktoś widział wcześniej inne pagody, to ta niestety nie powala. Najlepszy z tego wszystkiego jest wielki wesoły budda. Standardowo po powrocie do miasta udaliśmy się na nocny market. Ponownie zajadaliśmy się pizzą na ryżowym cieście.
Ostatniego dnia naszego pobytu postanowiliśmy przyjrzeć się nieco samemu miastu, bo do tej pory zwiedzaliśmy tylko jego okolice. Pierwsze kroki skierowaliśmy do tutejszej wieży Ajfla 😊, a tak naprawdę do wieży telewizyjnej. W niedalekiej odległości stoi katedra zwana, ze względu na kolor, kościołem kurczaka. Następnie skierowaliśmy się do dzielnicy willowej French Quarter, gdzie znajdują się stare wille z lat 20 ubiegłego wieku. W niektórych znajdują się hotele i restauracje, a iinne stoją puste. Plusem jest to, że są dość dobrze zachowane i w większości zadbane.
W związku z tym, że zeszliśmy ładnych parę kilometrów, po południu odpoczywaliśmy w hotelu, a wieczorem starym zwyczajem, udaliśmy się na nocny market. Kolejnego dnia na śniadanie wjechała zupka pho w okolicznej knajpce i kawa z skondensowanym mlekiem (pyszota). Na spokojnie wymeldowaliśmy się, zjedliśmy banh mi i kupiliśmy jedzenie na drogę, a po południu ruszyliśmy do Hoi An. Czekało nas 14 godzin w sleeping bus. Jupiii ☹.
W Da Lat byliśmy w połowie sierpnia 2019 r.