Hoi An, najpiękniejsze miasto w Wietnamie
Do Hoi An przyjechaliśmy z miasta Da Lat (o naszym pobycie w tym miejscu możesz przeczytać tutaj). Podróż trwała 14 godzin (drogę pokonaliśmy sleeping busem) a bilet kosztował 300 000 dongów tj. ok. 50 zł. za osobę. Na dzień dobry dostaliśmy obuchem w głowę 🙈. Przez ostatnie 10 dni mieliśmy temperaturę na poziomie 20-23 stopnie, a tam odczuwalna była 39😔. Zatrzymaliśmy się w Guava Garden Homestay. Możemy polecić to miejsce. Sympatyczni gospodarze (choć kiepsko u nich z znajomością języka angielskiego), duży i czysty pokój, łazienka z ciepłą wodą, mini kosmetykami i oddzielnym prysznicem (po raz pierwszy po trzech miesiącach mieliśmy oddzielny prysznic). I co najważniejsze blisko do starówki, a cicho.
O Hoi An mówi się, że to najpiękniejsze miejsce w Wietnamie i mieliśmy mieszane uczucia czy spodoba nam się w miejscu pełnym turystów i komercji. Ale zakochaliśmy się w nim od pierwszego wejrzenia. Znaleźliśmy też sposób na to, by przynajmniej częściowo uniknąć tłumów. Z samego rana szliśmy na spacer po starówce, a następnie uciekaliśmy na odpoczynek lub jeździliśmy na rowerach aby poznać okolice. Hoi An to miasto lampionów i krawców. Oczywiście ze względu na naszą dalszą podróż lampionów raczej targać ze sobą nie zamierzaliśmy ale Kasia po długich rozterkach postanowiła uszyć sobie kieckę 😊. W tym celu od razu udaliśmy się do poleconego miejsca aby był czas na ewentualne poprawki. W planie mieliśmy, co prawda, zostać tu całe 5 dni więc było sporo czasu ale postanowiliśmy zrobić to od razu. Następnie poszwendaliśmy się niespiesznie po starówce i już ten spacer pozwolił nam przekonać się skąd tytuł najpiękniejszego miasta w Wietnamie, a może i całej Azji.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do jednego z najcenniejszych zabytków tj. do Mostu Japońskiego, który został zbudowany przez przybyszy z Japonii i łączy ze sobą Japońską część miasta z Chińską. Jest to jedyny na świecie kryty most ze świątynią buddyjską. Mostu strzegą posągi zwierząt, z jednej strony małpy, a z drugiej psa. Oczywiście jest to bardzo zatłoczone miejsce, a w czasie naszego pobytu przemierzaliśmy go wielokrotnie, bo to jeden ze sposobów dotarcia na starówkę. Od nas nigdy biletu nie żądali ale wielokrotnie widzieliśmy, że na wejściu sprawdzali fakt jego posiadania u innych turystów.
Hoi An było w XVI wieku jednym z najważniejszych portów handlowych na morzu Południowochińskim. Osiedlali się tam kupcy z Chin, Japonii, a nawet Europy. Kiedyś kontrolowany był przez Portugalczyków, nosił wtedy nazwę Faifo. Wpływy różnych kultur, a szczególnie Chińskiej i Japońskiej, widać w mieście do dziś. Miasto to w 1999 r. zostało wpisane do rejestru zabytków światowego dziedzictwa UNESCO. Nie mała w tym zasługa pewnego Polaka, o którym będzie mowa później. Aby wejść na zabytkową starówkę trzeba kupić bilet wstępu zawierający 5 (z 20) wybranych atrakcji i to wydatek rzędu 120 000 dongów (ok. 20 zł). Ważne, po wykorzystaniu biletu na 5 atrakcji należy go zachować do kontroli bo mogą sprawdzić go na samej starówce. Po samej starówce raczej można poruszać się bez biletu choć ponoć czasami sprawdzają fakt jego posiadania (nam się to nie przydarzyło). Ale po pierwsze uczciwe jest płacenie jeśli chcemy oglądać zabytki utrzymane w dobrym stanie, a po drugie, jak interneta głoszą i co możemy potwierdzić, warto zajrzeć też do środka zabytków aby poczuć klimat minionych lat, a nie tylko oglądać je z zewnątrz.
Po kilku godzinach spaceru po starówce, przyszedł czas na posiłek. Mieliśmy ochotę usiąść w chłodzie więc udaliśmy się na drugą stronę mostem i zasiedliśmy w Cham Cham Restaurant, którą możemy polecić (odwiedziliśmy ją kilkakrotnie podczas naszego pobytu). Robert zamówił tradycyjne danie Cao Lau (które było pyszne), a dla Kasi było zbyt gorąco więc tylko delektowała się świeżym piwem za 5000 dongów (ok.83 gr.). Piwko może nie miało zbyt wyrafinowanego smaku, ale było bardzo orzeźwiające.
Następnie udaliśmy się na odpoczynek, a wieczorem ponownie ruszyliśmy w miasto aby zobaczyć słynne lampiony. Fakt, miasto w świetle setek lampionów wygląda cudownie ale… uroku odbierają tłumy turystów. O ile w ciągu dnia było to do zniesienia, to wieczorem mieliśmy wrażenie, że przyjeżdżały tam dziesiątki autobusów z japońsko/chińskimi wycieczkami. Leniwi turyści jeżdżą po mieście rowerowymi rikszami, że ciężko spokojnie spacerować bo trzeba walczyć aby nie zostać stratowanym. W takich warunkach trudno podziwiać pięknie oświetlone lampionami kamienice bo w każdej chwili można zostać rozjechanym lub zadeptanym. Zdecydowanie bardziej podoba nam się miasto za dnia, a nawet bardzo rano, gdy jest naprawdę mało ludzi. Wieczorem można też zajrzeć na nocny targ żeby kupić pamiątki lub zjeść lokalne przysmaki jak grilowane ośmiornice czy „pizzę” na cieście ryżowym.
Następnego dnia udało nam się trochę pozwiedzać ale w tym upale lekko nie było. Dlatego wstaliśmy rano i o godz. 7 ruszyliśmy w drogę. Zaczęliśmy oczywiście od banh mi, tym razem podobno najlepszego w Wietnamie wg ś.p. A. Bourdeina z Banh Mi Phuong. Jest, co prawda, dwukrotnie droższa od tej „zwykłej” (30 000 dongów tj ok. 5 zł) ale za to ma dużo więcej dodatków więc jest większa. Kasia zajadała się bagietką z tofu i awokado, a Robert z mięchem. Obie były pyszne więc postanowiliśmy przez cały nasz pobyt jeść śniadanie właśnie tam. Plusem jest to, że mają 4 opcje wegetariańskie, co nie zdarza się, gdy kupujemy banh mi na ulicy. Tam zazwyczaj jest tylko jajko i warzywa. Oczywiście za każdym razem smakuje wybornie, ale ile można jeść to samo.
Zwiedzanie zaczęliśmy od starego domu Tan Ky. To dom zbudowany przez wietnamskiego kupca prawie dwa wieki temu. Jest od 7 pokoleń w rękach jednej rodziny. Dom nie jest zbyt duży ale w środku znajduje się oryginalne wyposażenie więc można przyjrzeć się z bliska temu, jak wyglądało kiedyś życie. Na piętrze nadal mieszkają właściciele więc nie można tam wchodzić.
Następnie był Quangt Trieu Assembly Hall, który został zbudowany w 1885 roku. Ta sala zgromadzeń jest jednym z najbardziej znanych historycznych budynków w Hoi An w Wietnamie. Sale zgromadzeń, których w Hoi An jest kilka, były zakładane aby jednoczyć Chińską społeczność w celu wzajemnej pomocy, kultywowania tradycji ale też dla wspólnych interesów handlowych.
Później udaliśmy się do kolejnej sali zgromadzeń tj. do Phuc Kien Assembly Hall. Została ona założona w 1690 roku i służyła największej chińskiej grupie etnicznej w Hoi An (Fujian). Zawiera Złotą Górską Świątynię Jinshang i jest poświęcony Thien Hau, bogini morza i obrońcy żeglarzy. Pagoda jest także miejscem spotkań mieszkańców Phuoc Kien.
Następnie był kolejny stary dom Quan Thang. To obecnie jeden z najładniejszych domów w Hoi An. Ma ponad 150 lat i nawiązuje do architektury Hoa Ha w Chinach. Przez lata styl, a także dekoracja wnętrza domu zostały pięknie zachowane. Pokazuje, przynajmniej częściowo, styl życia pokoleń właścicieli, którzy w przeszłości należeli do klasy kupieckiej w Hoi An. Najbardziej podobały nam się właśnie ten domy.
Zajrzeliśmy też do Precious Heritage Art Gallery Museum. To stała wystawa francuskiego fotografa Rehahna, który przez 8 lat podróżował po Wietnamie i odwiedzał grupy etniczne (51 z 54 choć ponoć teraz już odwiedził wszystkie), a spotkanie uwieczniał na zdjęciach. Wystawa przedstawia głównie fotografie kobiet. Poza fotografami jest też muzeum zawierające m.in. stroje grup etnicznych. Polecamy to miejsce. Wstęp jest wolny, a na miejscu można też kupić zdjęcia lub albumy.
W Hoi An jest też bardzo ważny Polski akcent czyli Kazimierz Kwiatkowski, archeolog który pracował w Wietnamie przez kilkanaście lat. To jemu zawdzięczamy, jak wygląda to piękne miasto. Gdy władze miasta chciały zburzyć zagrzybione domy w starej części Hoi An i postawić na ich miejsce nowe osiedle, Kwiatkowski zauroczony miastem i jego historią sprzeciwił się temu i zaczął przekonywać by dano szansę Staremu Miastu. Dzięki jego staraniom zachowała się urokliwa starówka i dzisiaj obok zatoki Ha Long, Hoi An jest najczęściej odwiedzanym miejscem w Wietnamie. Przy głównej ulicy Hoi An stoi pomnik Kazika bo tak go nazywają miejscowi. Kazimierz Kwiatkowski pojechał do Wietnamu po zakończeniu wojny i prowadził prace w My Son i innych Czamskich świątyniach, pracował też przy odbudowie Hue, które bardzo ucierpiało podczas wojny wietnamskiej.
Przyszedł czas na obiad więc udaliśmy się ponownie do Cham Cham Restaurant na pyszny hotpot z owocami morza. Przez całą naszą dotychczasową podróż jadaliśmy głównie street food ale przy tym upale mieliśmy mega ochotę aby skryć się w chłodzie i wypić piwko za 80 groszy. Koszt obiadu dla dwóch osób z piwkiem wyniósł nas ok. 40 zł. W między czasie chłodziliśmy się pyszniastą ziołową herbatą w Mot. Szacun dla nich za papierowe kubki i eko słomki. Koszt takiego cudownego napoju to 12 000 dongów (ok. 2 zł). Skoro podjedliśmy i popiliśmy, to nadszedł czas na drzemkę celem zawiązania się sadełka 😊. W tym celu udaliśmy się na odpoczynek do naszego homestey’a.
Pod wieczór piąte i ostatnie odwiedzone przez nas miejsce to Quan Cong Temple, niestety okazało się słabe i lepiej wybrać się do innego zabytku. Świątynia ta, zwana także Pagodą Ong, jest podobno bardzo znaną świątynią w Hoi An (nie wiemy z jakiego powodu). Typowa dla starożytnych budowli architektonicznych, została zbudowana przez chińskich imigrantów wraz z ludem wietnamskim. Zostało uznane za „Narodowe miejsce historyczne i kulturowe” w 1991 r.
Następnego dnia udaliśmy się skuterem do ruin świątyń My Son (google tłumacz nazwę jako mój syn🤣🤣). Koszt skutera w naszym homestay’u 120 000 dongów (ok.20 zł). Wejście do ruin również kosztuje 120 000 dongów, a parking 5 000 dongów (80 gr). Ruiny są oddalone od Hoi An o ok. 40 km. Niestety nie robią wrażenia. Szczególnie jeśli widziało się Angkor w Kambodży (choć mówią o tym miejscu Mały Angkor), Coba w Meksyku czy Tikal w Gwatemali😔.
My Son to zabytkowy kompleks świątyń hinduistycznych. Współcześnie opuszczony i częściowo zrujnowany, stanowi pozostałość po istniejącym tu, w okresie między IV a XV wiekiem n.e., sanktuarium religijnym Czamów. W 1999 r. został wpisany na listę zabytków światowego dziedzictwa. Niestety budowle są bardzo zniszczone. Najbardziej ucierpiały w czasie wojny Wietnamskiej. Amerykanie prowadzili intensywne bombardowania tego miejsca ponieważ ukrywał się tu Vietkong. Świadectwem bombardowań są leje po bombach. Większość z 20 świątyń to totalne ruiny, dosłownie „kupa cegieł” wystająca z ziemi. Ciężko czegokolwiek się dopatrzyć. Szkoda, że nie ma przy każdej świątyni zdjęcia lub szkicu, aby móc zobaczyć jak wyglądała przed wojną. Widać, że trwają tu prace nad odbudową ale niestety używają zwykłych a nie postarzonych cegieł, co trochę psuje efekt. Ciekawostką jest to, że świątynie zostały zbudowane z cegieł, bez widocznej zaprawy i nie wiadomo co trzymało je razem. Nie wiadomo też jak powstały cegły, ponieważ cegły Czamów w odróżnieniu od współczesnych, nie chłoną wody. Pomimo wielu prób nie udało się odtworzyć cegieł, które zachowują się podobnie jak te pierwotne.
Następnie pojechaliśmy do Marmurowych Gór. Jest to pięć wzgórz z marmuru, które znajdują się na przedmieściach Da Nang. Góry leżą na terenie wioski Non Nuoc, która słynie z obróbki marmuru, czego nie da się nie zauważyć. Na każdej ulicy znajdują się sklepy, w których można kupić marmurowe figury, czasami bardzo okazałe. W górach znajduje się wiele jaskiń, zbudowano na nich buddyjskie świątynie i klasztory. Góry noszą nazwy pięciu żywiołów: metalu, drewna, wody, ognia, ziemi. Największą i najbardziej znaną z pięciu Gór Marmurowych jest Thuy Son (góra wody). Stanowi ona miejsce pielgrzymek, gdyż w licznych naturalnych jaskiniach od wieków budowano buddyjskie sanktuaria. Najstarsze z nich pochodzą z XVII wieku. Aby je zobaczyć trzeba zapłacić 40 000 dongów (ok.7zł.), a na górę można wejść schodami lub za dodatkową opłatą wjechać windą. Na górze jest też kilka punktów widokowych, jednak bliskość Da Nang powoduje, że z jednej strony widzimy osiedla albo place przygotowane pod budowę, a z drugiej strony wielkie hotele przy plaży.
Następne dwa dni postanowiliśmy spędzić na rowerze, spokojnie zwiedzając okoliczne wioski. Koszt wypożyczenia roweru to 40 000 dongów (ok. 8 zł.) za dzień. Zaczęliśmy od coco village, gdzie można popływać okrągłą łódką tzw. kokoskiem 😁. Jak się pominie komercyjny i turystyczny aspekt, to jest naprawdę fajnie. My zrezygnowaliśmy z łowienia krabów i poprosiliśmy naszą „panią kapitan” aby nie płynęła tam, gdzie puszczają głośną muzykę (nie wiemy o co kaman z tym disco jazgotem🤔🙈). Poza tym trzeba się przygotować, że każdy mijany lokals sam ma łódkę kokoskę albo ktoś z rodziny ma i padnie super propozycja 🤣. Sama droga do wioski też jest fajna bo wiedzie wzdłuż rzeki lub wśród pół ryżowych. Wstęp do wioski to koszt 30 000 dongów (ok. 5 zł) a 45 min. rejsu kosztowało nas 100 000 dongów (ok.16 zł) za osobę. Cena wyjściowa była dwa razy wyższa więc trzeba się ostro targować. Następnie udaliśmy się do herb village ale większe wrażenie robi droga do niej przez pola ryżowe, niż sama wioska. Chyba, że ktoś nie wie jak rośnie szczypiorek😊
W czasie naszych rowerowych i skuterowych tripów często zatrzymywaliśmy się na najlepszą kawę tj. tam, gdzie piją lokalsi. Czyli w takich małych, przydomowych kawiarenkach. Koszt to zazwyczaj 5 zł. za dwie kawy i dzbanek, albo i dwa, herbaty, najlepiej jak jest jaśminowa. Po kilku dniach pobytu w Wietnamie doszliśmy do wniosku, że w mieście czyli tam, gdzie piją turyści, kawa jest kiepskiej jakości😕.
Oba dni zakończyliśmy na pobliskiej plaży. W dłoni banh mi i zimny browarek. Aż chciało się zanucić za Golden Life „Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba…”🎶🎶
Nie wszyscy wiedzą albo ignorują fakt, że takie miejsce znajduje się tylko kilka kilometrów od Hoi An. Nie jest ona z gatunku tych rajskich (czy w Wietnamie są w ogóle takowe? 🤔), ale wystarczy aby sobie odpocząć od upału. Dla nas była ok. bo ma kilka pożądanych przez nas cech tj. jaśniutki piasek, chłodzącą nieco wodę, kołyszące się palmy, trochę cienia i zimne napoje, które nie kosztują miliony dongów 🙈.
Spotkane po drodze amerykanki poleciły nam kolejną super miejscówkę z banh mi tj. Banh Mi Queen, gdzie bagietki okazały się być pyszniaste. Robertowi ta z pasztetem i papają smakowała najbardziej ze wszystkich, a mieliśmy ich dziesiątki na sumieniu😊. Kasi opcja wegetariańska była tylko z jajkiem i warzywami (tylko taka wersja była bez mięsa), więc bardziej smakowała jej ta w Banh Mi Phuong z tofu i awokado.
Ostatniego dnia naszego pobytu, popołudnie i wieczór spędziliśmy na starówce. Wypiliśmy bucket Mojito za 15 zł., a na kolację zjedliśmy pho z krewetkami i Cao Lau w Cham Cham Restaurant. Bucket to taki drink w wiaderku dla dwóch osób, a do wyboru jest mojito, pinacolada i jeszcze kilka innych. Opłaca się bo taki bucket wielkością odpowiada dwóm drinkom. Spróbowaliśmy też słynnych pierożków White Roses, a właściwie było to nasze drugie podejście. Pierwszy raz jedliśmy w Cafe des Amis i były niedobre ale wszyscy się zachwycają więc postanowiliśmy dać im drugą szansę. Niestety znowu się zawiedliśmy, jak dla nas są po prostu bez smaku. Podobno tajemny przepis na white roses należy do jednej rodziny w Hoi An i tylko oni je produkują i dostarczają do wszystkich restauracji. Nie wiemy czy to prawda, ale dla nas te pierożki to typowa atrakcja turystyczna. Zero smaku, tylko legenda. I tak, popijając mojito zakończyliśmy naszą pięciodniową wizytę w tym pięknym miejscu. Z perspektywy czasu uważamy, że to optymalna ilość aby spokojnie pozwiedzać miasto i okolice, oraz poczuć atmosferę.
W Da Lat byliśmy w połowie sierpnia 2019 r.
2 komentarze
Iwona
Gratuluję 🙂 bardzo fajny opis podróży do Hoi An, okraszony pięknymi zdjęciami. Przystępny txt, dobre wskazówki. Mam zamiar sprawdzić i wykorzystać Wasze doświadczenie 🙂 bo już pod koniec lutego z mężem będziemy w Hoi An😁 Pozdrawiam 🖐🏻
Kasia i Robert
Dziękujemy i bardzo polecamy Hoi An i cały Wietnam.