Gorce (i nie tylko) na weekend
OMG, dopiero kiedy przyjechaliśmy w Gorce dotarło do nas jak bardzo tęskniliśmy za zimą w górach i w ogóle za górami. Kiedyś często je odwiedzaliśmy ale przez wojaże w tropiki odpuściliśmy i to był błąd. Teraz to wiemy i postanowiliśmy nadrobić zaległości. Dopiero tam po mega wysiłku aby dotrzeć na górę, człowiek czuje, że żyje 😊. Dobra koniec pierdzielenia, czas na relację z weekendowego wypadu.
Na bazę wypadową w okoliczne szlaki w Gorcach wybraliśmy miejscowość Koniki. Samo miejsce noclegowe to nic specjalnego więc darujemy sobie szczegóły. Gdy zbliżaliśmy się do miejsca docelowego zaczął pojawiać się śnieg ale czterech liter nie urywało więc zaczęliśmy się zastanawiać czy zdjęcia w necie nie kłamały, że w górach śniegu po pachi 😊. No nic, mieliśmy się o tym przekonać dopiero nazajutrz.
Następnego dnia udaliśmy się z samego rana na Turbacz. Ruszyliśmy z Koninek niebieskim szlakiem. Na dole siąpił deszcz ale gdy weszliśmy trochę wyżej zamienił się w śnieg i zrobiło się o wiele przyjemniej, wreszcie udało nam się zobaczyć zimę. Początek trasy był dosyć ciężki bo było ślisko i momentami stromo. Już na początku trasy przekonaliśmy się, że kijki baaardzo nam się przydadzą. Pełno śniegu i momentami wyślizgana trasa powodowała, że bez wspomagania nogi by nam się rozjechały w niekontrolowany sposób. Im wyżej wchodziliśmy tym więcej było śniegu a las, przez który szliśmy stawał się coraz bardziej urokliwy. Sytuacja zmieniła się, gdy wyszliśmy na Halę Turbacza. Po wyjściu z lasu pogoda zaczęła się pogarszać, spadła widoczność i zerwał się wiatr. W takich warunkach dotarliśmy do schroniska.
Schronisko znajduje się około 15 minut przed szczytem Turbacza. Można tam się ogrzać, zjeść coś i wypić. My mając swój prowiant w plecaku nie skorzystaliśmy ale przycupnęliśmy na ławeczce pod schroniskiem aby odpocząć i spożyć małe co nie co. Ze schroniska roztacza się piękny widok na Tatry ale my go oczywiście nie zobaczyliśmy z powodu mgły i chmur. Przyzwyczailiśmy się już, że rzadko udaje nam się zobaczyć wyczekiwane panoramy, dla zaintrygowanych polecamy nasza relację z wulkanu Kelimutu na wyspie Flores😊
Na szczęście pogoda szybko się poprawiła i mogliśmy ruszyć na szczyt Turbacza. Nie jest on zbyt widowiskowy, jest tam obelisk, a widoków brak. Ze szczytu ruszyliśmy czerwonym szlakiem w kierunku Obidowca, a dalej zielonym do Koninek. Najprzyjemniejszy jest odcinek szlakiem czerwonym, trasa jest trochę spacerowa ale są super widoki. Jest to część szlaku, który prowadzi aż do Rabki. Spotkaliśmy tam wielu narciarzy na biegówkach, a nawet rowerzystów. Idąc zielonym szlakiem mijaliśmy obserwatorium astronomiczne, a niżej wyciąg krzesełkowy, którym można skrócić sobie drogę. My postanowiliśmy iść do końca o własnych siłach.
Turbacz to najwyższy szczyt Gorców o wysokości 1310 m.n.p.m To szósty najwyższy szczyt Korony Gór Polskich. My mamy zaliczone 6 z 28 szczytów Korony Gór Polskich więc sporo przed nami 😊. Na Turbacz prowadzi wiele szlaków, można tam dojść z Rabki, Nowego Targu, a nawet idąc przez Pieniny z Krościenka. Nasz szlak z Koninek jest dosyć łatwy, chociaż początkowo stromy więc można go przejść nie dysponując specjalnie dobrą kondycją. Szlak jest bardzo malowniczy, a śnieg tylko dodaje magii. Nam ze względu na duże ilości śniegu i ciągłe zatrzymywanie się na foto seszyn przejście trasy zajęło nieco więcej czasu niż wskazywały znaki (w ponad 7h. przeszliśmy 18km.). Oczywiście nie szliśmy tam na wyścigi ale by chłonąć urok gór więc nam to nie przeszkadzało. Po drodze robiliśmy oczywiście przerwy na jakąś przekąskę i pyszną gorącą herbatę z pigwą. Nie ma nic lepszego do wypicia na szczycie.
Po powrocie ze szlaku byliśmy mega zmęczeni ale jeszcze bardziej szczęśliwi. Co prawda obawialiśmy się w jakim stanie obudzimy się kolejnego dnia ale…rano wstaliśmy zwarci i gotowi na wypad w góry. Niestety za oknem była śnieżyca więc zamiast marudzić i narzekać na coś, na co nie mamy wpływu, postanowiliśmy zmienić plany i udać się do Krakowa. W związku z tym, że to była nasza trzecia wizyta w tym mieście i większość z must see mieliśmy zaliczone, to postanowiliśmy zostać na Kazimierzu, z małym wypadem na Zabłocie. Nie mieliśmy żadnego planu więc postanowiliśmy zagubić się w uliczkach i podziwiać stare kamienice tej dawnej dzielnicy żydowskiej.
Następnie udaliśmy się szlakiem murali. Uwielbiamy street art i jak tylko możemy, to staramy się ruszyć ich trasą. Za nami murale w Warszawie, Łodzi, Bukareszcie, Londynie i w Malezyjskich George Town i Melace. Teraz do kolekcji dorzuciliśmy miasto Kraka.
ul. Józefa 17
ul. Wawrzyńca 14
ul. Wawrzyńca 5
ul. Bożego ciała
ul. Józefa 11
ul. Józefińska 3
ul. Józefińska 24
ul. Lwowska 16
Plac Bawół
Oraz kilka mniejszych, równie fajnych, bez adresu 😊
Z Zabłocia wróciliśmy na Kazimierz kładką Ojca Bernatka. Przed wyruszeniem w drogę powrotną posililiśmy się słynną krakowską zapiekanką. Wieczór spędziliśmy z Netflixem i herbatką z rozgrzewającą wkładką bo tyłki nam zmarzły w Krakowie 😊.
Niestety nadszedł czas powrotu do domu. Mieliśmy trochę czasu więc wstąpiliśmy do stolicy zbrodni (hehe ten biedny, zarobiony Ojciec Mateusz) tj. do Sandomierza.
Byliśmy tam kilkanaście lat temu więc teraz tylko spacerowaliśmy bo większość atrakcji mieliśmy okazję już widzieć. Zaczęliśmy od starówki i uroczych kamienic. Na pierwszy ogień poszedł olbrzymi pierścionek. Która z nas nie chciałaby takiego pierścionka zaręczynowego🙈😜?? Wykonany został z krzemienia pasiastego i waży ok. 80 kg, z czego samo oczko ok. 30 kg. Chyba ciężko byłoby z nim chodzić 😊. Następnie była Furta Dominikańska czyli łuk igielny. Wstąpiliśmy też do bramy Opatowskiej i podziwialiśmy widok z jej szczytu. Koszt wejścia to 8 zł.
Spacer po Sandomierzu zakończyliśmy w wąwozie Królowej Jadwigi, który ma długości ok. 500 m. Szkoda, że zamiast zimy, do której przyzwyczailiśmy się w Gorcach, było tam wyjątkowo jesiennie.
Na koniec udaliśmy się do naszego ulubionego zamku Krzyżtopór. Wejście kosztuje tylko 10 zł. a przeżycia bezcenne. Spokojne zwiedzanie potrwa ok. 1 h. albo dłużej bo to baaaardzo fotogeniczne miejsce😍. Żałujemy, że nie mieliśmy ze sobą drona i już planujemy kolejną wizytę w tym miejscu, tylko przy lepszej (cieplejszej) pogodzie.
Tą rezydencję magnacką ufundował Krzysztof Ossoliński, wojewoda sandomierski. W czasach swojej świetności był najpotężniejszą budowlą magnacką w Polsce jak i Europie. Swoją nazwę otrzymał od umieszczonych obok bramy wjazdowej płaskorzeźb krzyża i topora. To kilkupoziomowe ruiny zamku i najlepszym sposobem na zwiedzanie jest zagubienie się w tych korytarzach. Oryginalny kształt nawiązuje do kalendarza tj. 4 baszty, 12 sal, 52 pokoje i 365 okien. Zamek powstał XVII w., a do zaprawy użyto białka z miliona kurzych jaj😊. Niestety w 1655 r. zamek podstępem zajęli Szwedzi i ogołocili go z wyposażenia. I jakby tego było mało, to w roku 1769 podczas konfederacji barskiej zamek został podpalony i uległ znacznemu zniszczeniu. Niemniej jednak, to jeden z piękniejszych zamków jakie widzieliśmy.
Nasza wycieczka odbyła się w terminie 4-6 stycznia 2020 r.