Meksyk

Hola Mexico!

Do Meksyku udaliśmy się w marcu 2016r., przylecieliśmy tam z Gwatemali, o czym możecie przeczytać tu. Z lotniska La Aurora polecieliśmy do Cancun, skąd z oddalonego o ok. 1 godzinę jazdy portu Puerto Juarez popłynęliśmy promem na Wyspę Kobiet. Do portu z lotniska można się dostać taxi (koszt ok. 70 USD) lub (tańsza opcja) autobusem ADO, którego przystanek znajduje się niedaleko wyjścia z lotniska. Autobus dowiózł nas do centrum Cancun, skąd taxi do portu to koszt ok. 70 pesos. Z Puerto Juarez łodzie na Isla Mujeres odpływają co ok. 30 min. w ciągi dnia i co godzinę wieczorem. Rejs trwa 20 minut i my umililiśmy sobie go butelką chłonnej Corony zakupionej w sklepie w porcie. Na miejscu zameldowaliśmy się w hotelu Villa Kiin https://www.villakiin.com/. Sam hotel jest fajny i w dobrej lokalizacji. Jedyny minus to, że na śniadania musieliśmy chodzić do hotelu obok. Sam spacerek rano to nie problem, niestety śniadania były delikatnie rzecz ujmując słabe. Codziennie tost+dżem/miód+słaba kawa. Plusem za to była lokalizacja tuż przy samej plaży więc przynajmniej widoki przy śniadaniu były super. Obok codziennie rano prowadzone były zajęcia z jogi. Każdego poranka, gdy patrzyliśmy na wyginających się ludzi obiecywaliśmy sobie, że następnego dnia to będziemy my. Tak się nie stało 🙂

Isla Mujeres to piękne plaże i miękki piasek czyli inaczej mówiąc to, czego oczekujemy, gdy nadejdzie czas relaksu. Sama wyspa oferuje sporo „zajęć dodatkowych” dla tych, którym znudzi się leżenie na piasku.  Można udać się na połów ryb, pływanie z rekinami wielorybimi jeśli akurat jest sezon, na wycieczkę meleksem po okolicznych atrakcjach, snurkować lub dać się wymasować. Można też wstąpić do Tortugranja, gdzie hoduje się zagrożone gatunki żółwi. My po kilku intensywnych dniach postanowiliśmy przede wszystkim odpocząć przed czekającą nas wizytą w Meridzie. Nie bylibyśmy jednak sobą, gdybyśmy nie skorzystali uroków tej wyspy.  Pierwszy dzień w całości przeznaczyliśmy na plażowanie, jednak drugiego dnia udaliśmy się łodzią na snurkowanie. W jednej z wielu agencji turystycznych wykupiliśmy rejs, targując się ile wlezie i z 4 innymi parami udaliśmy się „w morze”.  Na pierwsze snurkowanie zatrzymaliśmy się w punkcie zwanym Farito, w pobliżu na wpół zatopionego wraku statku. Było tam wiele kolorowych ryb, pływały też barakudy. Jest tam też zatopiony posąg bogini Ixchel, patronki kobiet i symbol wyspy.

Kolejne snurkowanie było w podwodnym muzeum zatopionych rzeźb MUSA. Muzeum składa się z kilkuset posągów, które stale się zmieniają wraz z rosnącymi na nich koralowcami i innymi morskimi roślinami. Powstało z inicjatywy dr. Jaime Gonzalez Cano, dyrektora Narodowego Parku Morskiego aby chronić rafę koralową wokół Isla Mujeres. Rzeźby powstały ze specjalnego kompozytu przyjaznego podmorskiej faunie i florze. Niektóre mają otwory, które mają pomóc w rozwoju roślin, a na innych zasadzono koralowce. Ekspozycja podzielona jest na dwie części, jedna zwana Salón Manchones na głębokości 4 metrów przeznaczona głównie dla amatorów snurkowania, a druga Salón Nizuc położona na głębokości 8 metrów, gdzie można również nurkować. Naprawdę warto zanurkować w tym muzeum, rzeźby przedstawiające głównie ludzi ale też przedmioty codziennego użytku robią niesamowite wrażenie.

W drodze powrotnej czekała na nas dodatkowa, nieplanowana atrakcja. W pewnym momencie, po kolejnym snurkowaniu „szef” wycieczki zarządził szybki powrót na ląd. Nie bardzo wiedzieliśmy o co kaman ale wystarczyło jedno spojrzenie w niebo, a wszystko stało się jasne, a właściwie ciemne. Niebo zrobiło się tak ciemne, że nie mogło to wróżyć niczego dobrego. Ledwo postawiliśmy suchą stopę na lądzie, a zaczęło padać. Najpierw pojedyncze krople, a następnie, gdy byliśmy już blisko naszego hotelu nastąpiło urwanie chmury. Zostało nam dosłownie kilka kroków przez ogród a i tak do pokoju wpadliśmy totalnie przemoczeni. Chcieliśmy z balkonu nakręcić ten żywioł ale nie było takiej możliwości bo baliśmy się, że wyrwie nam aparat z ręki. Zerwał się tak porywisty wiatr, że wyrywało drzewa z korzeniami, o czym przekonaliśmy się wieczorem udając się po burzy na kolację. Wszędzie po drodze leżały powalone drzewa.

Kolejnego dnia wypożyczyliśmy na cały dzień meleksa i udaliśmy się na road trip wokół wyspy. Jest to świetny sposób na zwiedzanie. Po drodze spotkaliśmy parę francuzów których poznaliśmy dzień wcześniej na snurkowaniu i zabraliśmy ich ze sobą. Podróżując meleksem odwiedziliśmy farmę żółwi Tortugranja gdzie hodowane są różne zagrożone gatunki żółwi. Następnie pojechaliśmy do Hacienda Mundaca w której kiedyś mieszkał sławny pirat Antonio Mundaca. W czasie, gdy my tam byliśmy teren był bardzo zaniedbany, budynki się sypały a jedyną atrakcją były iguany, ale tyle ich mieszka na wyspie, że nie trzeba płacić za ich oglądanie. Obecnie podobno Hacienda jest remontowana, może kiedyś będzie warta odwiedzenia.

Dalej pojechaliśmy na południe aż dotarliśmy do Punta Sur. Szczerze możemy polecić to miejsce. Na cyplu znajdują się niewielkie ruiny miasta majów i posąg bogini Ixchel, patronki kobiet i bogini płodności. Kiedyś wyspa była miejscem kultu tej bogini i stąd pochodzi jej nazwa. Jednak największe wrażenie robią niesamowite formacje skalne wyrzeźbione przez wodę i wspaniałe widowisko tworzone przez fale rozbijające się o skały otaczające cypel. Wśród skal wokół cypla wytyczona jest ścieżka, z której można podziwiać to przedstawienie w towarzystwie wylegujących się na skałach iguanach. Do hotelu wracaliśmy wzdłuż wschodniego wybrzeża, które jest skaliste i bardzo urokliwe. Rozpościera się z niego wspaniały widok na Morze Karaibskie.

Po trzech dniach nadeszła pora aby ruszyć dalej, do Meridy. Z portu na Isla Mujeres popłynęliśmy do Puerto Juarez. Stamtąd taxi dostaliśmy się na dworzec w  Cancun, skąd odjechaliśmy autobusem do Meridy. Podróż autobusem trwała ok. 4 godzin.  Można też najpierw kupić bilet do Chiczen Itza i zobaczyć Piramidy Kukulkana i stamtąd złapać autobus prosto do Meridy. My się na to nie zdecydowaliśmy bo było to dla nas zbyt czasochłonne.  W Meridzie zatrzymaliśmy się na dwa dni w hoteliku Las Marionetas http://www.hotelmarionetas.com/index. Polecamy go z całego serca. Przestronne i czyste pokoje, miła obsługa i pyszne śniadania. Plusem też jest dobra lokalizacja.

Merida to stolica stanu i doskonały przykład architektury kolonialnej. Ulice ułożone w szachownicę ułatwiają zwiedzanie. To również urocze miasto z ulicą ekskluzywnych willi przy Paseo de Montejo. Podobno to właśnie w tym mieście można kupić najlepszy hamak i my się na to skusiliśmy 🙂 Zaraz po zameldowaniu ruszyliśmy w miasto. Centralnym punktem miasta jest Plaza Grande, ładny zadrzewiony plac, przy którym znajduje się wiele turystycznych atrakcji. My odwiedziliśmy Museo Casa Montejo czyli dawną rezydencję hiszpańskiego konkwistadora Francisco de Montejo, który założył miasto na gruzach dawnego miasta Majów. Później weszliśmy do katedry San Ildefonso, największej katedry na Jukatanie. Obok katedry znajduje się pasaż w którym organizowane są wystawy rzeźb. Duże wrażenie zrobiła na nas aleja Paseo de Montejo pełna starych ekskluzywnych willi w stylu francuskim. Jest ona świadectwem dawnego bogactwa Meridy z okresu, gdy mieszkali tutaj bogaci plantatorzy agawy. Wieczorem udaliśmy się na kolację do polecanej nam przez pracowników naszego hotelu La Chaya Maya, restauracji podającej lokalną kuchnię. Jedzenie było naprawdę pyszne, tylko uważajcie na sos habanero, ten jest tylko dla odważnych. Niektóre dania są podawane na liściach bananowca, a w rogu kobiety w strojach ludowych lepią tortille.


Kolejnego dnia udaliśmy się do Izamal tj. Żółtego Miasta. Będąc na Jukatanie nie można pominąć tego miasta, które jest wpisane na listę Meksykańskich Pueblos Magicos czyli magicznych miasteczek. Oczywiście znane jest przede wszystkim z tego, że wszystkie domy w centrum miasteczka pomalowane są na żółto. Nie wolno jednak zapominać, że ma ono również ciekawą historię. Zostało zbudowane na ruinach miasta majów i na jego terenie znajdują się pozostałości kilkunastu piramid. Na ruinach największej z nich zbudowano kościół i klasztor Franciszkanów, który dzisiaj stanowi centralny punkt miasteczka. W 1993 roku klasztor odwiedził papież Jan Paweł II, podobno to dopiero po tej wizycie, w czasie której poparł meksykańskich indian, miasto zostało pomalowane na żółto.
Spacerując po urokliwych uliczkach miasta warto poszukać pozostałości po czasach sprzed hiszpańskiego podboju. Między żółtymi domami można odnaleźć między innymi piramidę Kinich Kakmo, która jest najlepiej zachowaną piramidą w mieście.

I nadszedł czas naszego wyjazdu. Kolejnym przystankiem w naszej meksykańskiej podróży było Tulum. W tym celu udaliśmy się na dworzec, skąd złapaliśmy autobus do Tulum (najlepiej kupić bilet dzień wcześniej albo nawet w dniu przyjazdu do Meridy). To absolutny raj na ziemi. Dodatkowo nasz hoteli Calaluna Tulum https://www.calalunatulum.com/en-gb, okazał się cudownym miejscem. Domki na plaży, ukryte wśród zieleni, miła obsługa oraz przepyszne śniadania zrobiły swoje 🙂 Tutaj każdy znajdzie coś dla siebie. Dla miłośników mniej aktywnego sposobu spędzania czasu czekają cudowne plaże, bary i restauracje z pysznym jedzeniem. Dla osób lubiących aktywnie spędzać czas polecamy m.in. wizytę w cenotach, w świątyniach majów, w rezerwacie Sian Kaan lub wycieczkę rowerem po okolicy. My zdecydowanie należymy do tej drugiej grupy i większość czasu spędziliśmy w ruchu.

Pierwszego dnia wypożyczyliśmy samochód, co ułatwiło nam zwiedzenie oddalonych nieco od Tulum miejsc. I tak, najpierw pojechaliśmy do miasteczka Akumal (nazwa oznacza „miejsce żółwi”) żeby popływać z żółwiami na miejscowej plaży. Podobno można tam też spotkać barakudy i płaszczki. Niestety wybranie się tam samochodem było dużym błędem, gdyż nie było nawet jednego wolnego miejsca aby zaparkować. Po bardzo długim czasie spędzonym na poszukiwaniu wolnej przestrzeni do zaparkowania samochodu, poddaliśmy się i pojechaliśmy do ruin miasta majów w Coba. Bardzo polecamy to miejsce. Naszym zdaniem najlepiej zwiedzać je z siodełka rowerka 🙂 , gdyż teren jest dość rozległy. Dzięki temu dotarliśmy do mniej obleganych ruin, a część z nich była totalnie pusta i ukryta wśród drzew. Coba to miasto Majów z okresu prekolumbijskiego i zajmuje powierzchnię ponad 70 km2. Szacuje się, że na terenie Coby istnieje około 6,500 struktur, z czego odkrytych zostało jedynie kilkadziesiąt – resztę budowli porasta wilgotna, tropikalna puszcza. Na terenie znajdziecie całe mnóstwo świątyń, piramid, ołtarzy, tarasów, platform, schodów i …boisko do rytualnej gry w piłkę. Na część z piramid można się wspiąć po stromych schodach i rozciąga się z nich oszałamiający widok na cały teren.

Kiedy zakończyliśmy już zabawę w Indiana Jones’a odkrywającego kolejne świątynie , udaliśmy się schłodzić do cenoty Dos Ojos. Cenoty to rodzaj naturalnych basenów utworzonych w skałach wapiennych. Jedne są zupełnie odkryte i cała tafla wody znajduje się na powierzchni, a inne zaś są schowane w jaskiniach. Część z nich jest płytka, a część na tyle głęboka, że można w nich nurkować. Niezależnie od tego do jakiej cenoty trafimy, za każdym razem jest to niesamowite przeżycie. Na samym Jukatanie jest ich podobno ponad 1600. Niektóre mają przebieralnie i zaplecze tj. bary z piciem i jedzeniem oraz miejsca odpoczynku, a inne są dzikie. Cenota Dos Ojos, która była naszą pierwszą, to dwie trasy pod wodą, o długości 420 i 380 metrów. Ta krystaliczna woda i przepiękne podwodne struktury zrobiły na nas ogromne wrażenie. Jaskinia, w której znajdują się zbiorniki wodne pełna jest stalaktytów, stalagmitów i zwierzątek tj. nietoperzy, rybek i małych żółwi.

Na tym zakończyliśmy zwiedzanie tego dnia i wróciliśmy do hoteliku na zasłużony odpoczynek. Kolejnego dnia skorzystaliśmy z okazji, że mamy jeszcze na kilka godzin samochód, wstaliśmy skoro świt i udaliśmy się do ruin Majów w Tulum, malowniczo położonych nad morzem. Dobrym pomysłem było udać się tam z samego rana, gdyż prażące w ciągu dnia słońce byłoby ciężkie do zniesienia, bo nie bardzo jest gdzie się tam schować w cieniu. Pod kasami stawiliśmy się parę minut przed godziną 9.00 więc podczas zwiedzania nie było tłumów. Wychodząc niecałe 2 godziny później natknęliśmy się na autokary pełne ludzi.

Tulum to jedno z najpiękniej położonych miast Majów, zbudowane na skraju klifu i otoczone turkusem morza Karaibskiego. Starożytne Tulum było bardzo ważnym miastem prekolumbijskich Majów i służyło jako port dla Coba. Najważniejszym miejscem do odwiedzenia jest: Dom na Cenotą, Świątynia Fresków (Templo de las Pinturas to budowla zdobiona na zewnatrz kolumnami i rzeźbami) , Świątynia Boga Wiatru, Świątynia Steli, Zamek, Świątynia Zstępującego Boga i Pałac (El Castillo to największy budynek w kompleksie, który składa się z dwóch pomieszczeń w górnej części, gdzie odbywały się uroczystości religijne). Udając się tam weźcie ze sobą stroje i ręczniki kąpielowe. Obok znajduje się plaża uważana za najpiękniejszą w okolicy, pokryta drobno ziarnistym piaskiem, który w połączeniu z turkusem krystalicznie czystej wody robi naprawdę niesamowite wrażenie.

Następnie szybko oddaliśmy samochód do wypożyczalni i zmieniliśmy środek transportu na rower. W planie mieliśmy zwiedzanie kolejnych cenot. I tak, zaczęliśmy od Gran Cenote. To jedna z bardziej popularnych cenot na Jukatanie. To zespół odkrytych basenów oraz małych jaskiń, do których można wpłynąć zanurzając się. Kolejna na trasie była cenota Car Wash. Dla nurków dostępne są dwie pieczary, gdzie można podziwiać zwalone drzewa i piękną grę świateł. Następnie udaliśmy się do Zacil-Ha, która jest cała odkryta i niezbyt duża w porównaniu do innych. Ma całkiem niezłe zaplecze tj. przy jeziorku rozstawione są leżaki, można też coś zjeść. Z tego powodu też było sporo ludzi, głównie rodzin z dziećmi.

Cenot jest oczywiście o wiele więcej w okolicy i gdyby nie to, że Kasia się pochorowała (klima w samochodzie) to odwiedzilibyśmy ich więcej ale gorączka spowodowała, że nie bardzo były siły aby jeździć na rowerze. Z tego też względu odpuściliśmy sobie rezerwat Sian Ka’an i udaliśmy się tylko na przejażdżkę wzdłuż wybrzeża. Dzięki temu trafiliśmy na dzikie i całkiem puste plaże.

Ostatni dzień naszego pobytu postanowiliśmy spędzić na hotelowej plaży. Poza chęcią odpoczynku przed powrotem do domu, powodem była choroba Kasi, która się rozkręcała. Ciekawym doświadczeniem jest spędzanie czasu na plaży z gorączką, przy prawie 40 stopniach ciepła. Nie polecam.

Niestety nadszedł czas powrotu do Polski. Z Cancun polecieliśmy liniami Air France do Paryża, a stamtąd do Warszawy. Hasta luego Mexico!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.