Kraina 4000 wysp w Laosie
Wyspa Don Det w krainie 4 000 wysp była naszym pierwszym przystankiem w Laosie. Co prawda ze względów logistycznych spędziliśmy noc w Savannakhet ale tego nie liczymy 😊. Do Laosu przyjechaliśmy z Hue (o naszym pobycie w tym mieście możesz przeczytać tutaj). Niestety nie było bezpośredniego transportu do Pakse i musieliśmy jechać przez Savannakhet. Koszt biletu to ok.50zł. za osobę. Z Hue mieliśmy wyjechać ok. o godz. 8.00. i kiedy weszliśmy do naszego autobusu, to w miejscu, gdzie teoretycznie powinno być miejsce na nasze nogi, leżały piętrzące się paczki. Musieliśmy przenieść je w inne miejsce bo inaczej jechalibyśmy z nogami pod brodą. Niestety wszystkie miejsca wyglądały tak samo. Okazało się, że nasz autobus służy również za ciężarówkę i wszelkie wolne miejsca, włączenie z kilkoma rzędami siedzeń na końcu, zawalone były kartonami i workami z różnymi towarami. Po ok. 1,5 godziny podróży zatrzymaliśmy się i nagle do autobusu wpadło z krzykiem kilkanaście osób oferując żarełko tj. pieczony kurczak, jajka, ryż gotowany, szaszłyki z robaków, owoce, napoje itp. Co za harmider, chyba sprzedających było więcej niż pasażerów 🤣. I tak dwa razy.
Do Savannakhet dotarliśmy o godz. 18.00. Na samej granicy był jeszcze postój ok. 2 godzin na obiadek i inne takie. Na przejściu granicznym lepiej za wizę zapłacić w $, wtedy kosztuje 30$ (ok.120 zł). Jak się płaci w kipach, to biorą równowartość 350 000 kip czyli 40$ (ok. 160 zł). Takie dziadostwo😈. My oczywiście mieliśmy kipy więc Robert pobiegł szukać kantoru. Okazało się, że pieniądze można wymienić w miejscowym spożywczaku 😊. Jak wypisywaliśmy druki do wizy, to nasz autobus zaczął odjeżdżać z naszymi plecakami. Kasia ruszyła w pogoń za nim i mało co, aby nielegalnie przekroczyła granicę 🙈. Dobrze, że nie strzelali 😂. Ale straż graniczna taka była (na szczęście dla Kasi) ospała, że nie zdążyła wyciągnąć broni 🤣🤣🤪.
Następnego dnia o godzinie 7.00 rano ruszyliśmy w końcu do Pakse. Biletów nie można kupić z wyprzedzeniem, tylko dopiero w dniu wyjazdu na dworcu więc mieliśmy lekkiego stresa czy będą miejsca ale udało się. Koszt 40 000 kip za osobę (ok. 18 zł), a czas przejazdu to 6 godzin. Bilet był na autobus vip ale to bardzo myląca nazwa. Generalnie autobusy w Laosie bardzo odbiegają jakością od tych, do których byliśmy przyzwyczajeni w Wietnamie. Są to zazwyczaj rzęchy z niewygodnymi siedzeniami, zapchane ludźmi, ale przede wszystkim towarem pod sam sufit. Mało jest też nocnych busów. Jak podjechaliśmy na dworzec w Savannakhet to widzieliśmy „nocny” bus do Pakse. Odjeżdżał o godz. 18.00 więc na miejscu byłby ok. 2 w nocy, co jest trochę bez sensu. I nie był to sleeping bus, a zwykły z miejscami siedzącymi, a na dodatek jego wygląd nie zachęcał do spędzenia w nim tylu godzin.
Postanowiliśmy więc przenocować w tym mieście. Zrzuciliśmy plecaki i udaliśmy się „na miasto” celem konsumpcji, bo strasznie burczało nam z głodu w brzuchach. Samo miasteczko to raczej nic ciekawego ale warto pobyć w nim choćby dla samego klimatu i bardzo sympatycznych ludzi. Wracając do pokoju poszliśmy się rozliczyć za nocleg aby nie robić tego rano, a pani w recepcji zapytała się nas ile powinniśmy zapłacić bo sama nie pamięta🤭. Powiedziała też, że możemy sobie rano zrobić kawę i zjeść banany bo niestety śniadanie serwowane jest dopiero od godz 7.00, a my musieliśmy wyjść wcześniej. Następnego dnia rano wychodzimy z hotelu na autobus i okazało się, że Pani wstała specjalnie aby zrobić nam jajeczka sadzone 😍. Możemy polecić hotelik Joli Guesthouse, w którym nocowaliśmy, nie tylko ze względu na to, że sympatyczny personel przygotował nam rano śniadanie. Mieliśmy też do dyspozycji duży pokój z łazienką, ciepłą wodą i mini kosmetykami. Dodatkowo woda, kawa, herbata i banany dostępne cały czas. W okolicy jest też kilka mini marketów oraz kilka stoisk z ulicznym jedzonkiem. Dodatkowo to bardzo ciche miejsce. Niestety rano padał deszcz więc postanowiliśmy pojechać tuk tukiem na dworzec autobusowy. Odległości mała bo raptem niecałe 2 km ale chcieli za to od nas 20 000 kip za osobę, transport wyniósłby nas ok. 20 zł. 😱, czyli połowę tego co autobus międzymiastowy. Oszaleli, nie pozostało nam nic innego jak ruszyć z buta. Taki mały zonk na koniec pobytu w tym mieście.
Gdy dojechaliśmy do Pakse, to musieliśmy przemieścić się na dworzec południowy, bo to właśnie stamtąd odjeżdżają busy do Nakasong. Zawiózł nas tam mały songthaews, a w między czasie zmieniliśmy jeszcze środek transportu bo kierowcy nas sobie przekazali gdzieś na trasie 😊. Koszt wyniósł nas 20 000 kipów za osobę (ok. 9 zł.). Następnie czekał nas jeszcze bus z Pakse do Nakasong. Koszt biletu za osobę to 40 000 kipów (ok. 18 zł), a czas jego przejazdu 3 godziny. Niestety autobus turystyczny odjeżdża tylko raz dziennie o godzinie 8.00 rano więc nie zdążyliśmy na niego i jechaliśmy songthaews. Tym razem była to większa wersja czyli zwykła ciężarówka z ławkami po bokach i miejscem na towar pośrodku. Oczywiście przestrzeń ładunkowa była wykorzystana maksymalnie. Ci, co się nie zmieścili na pace, wisieli na zewnątrz trzymając się drabinek. Niestety nie jest to wygodny środek transportu, trzęsie strasznie, jest tak ciasno, że ruszyć się nie można, a z drogi kurzy się jak jasna cholera. W końcu dojechaliśmy cali, lekko poobijani z bólem pleców i udaliśmy się do portu. Dalej tylko 10 min. łódką na wyspę Don Det (koszt 15 000 kipów czyli ok. 7 zł) i właaala, po dwóch dniach jesteśmy u celu czyli w krainie 4 000 wysp 😁🙈. Nocleg mieliśmy zarezerwowany w Riverside Bungalows ale jakoś specjalnie nie polecamy tego miejsca. Niby chatka nad rzeką, a tego oczekiwaliśmy, ale jakaś taka szarobura i przygnębiająca. Dodatkowo nasz pokój miał tylko jeden hamak i to wielkością dostosowany do dziecka (ewentualnie hobbita) więc nie ma mowy o jakimś mega wygodnym relaksie. Sam pokój był ciemny i pomimo wentylatora, strasznie było w nim duszno, aż głowa momentami bolała. Większość czasu spędzaliśmy więc w pobliskiej restauracji Crazy Gecko, gdzie mieli wygodne leżanki, zimne BeerLao, smaczną kawę, szybkie wifi i dobre jedzenie (choć porcje mogłyby być większe ale w końcu liczy się jakość, a nie ilość 😊).
Do Don Det przybyliśmy w celu stricte relaksacyjnym. Po gwarnych ulicach Wietnamu i czasie spędzonym na intensywnym zwiedzaniu, marzyła nam się odrobina spokoju oraz wyciszenia. I trafiliśmy idealnie. Pobyt w tej krainie to idealne miejsce aby zwolnić i porobić totalnie nic. Początkowo podeszliśmy dość sceptycznie do opisów w internecie, że to miejsce, gdzie nie będzie chciało się zejść z hamaka lub leżanki ale… i nas to w końcu dopadło 😊. O wyspie Don Det mówi się, że jest tańsza i bardziej backpackerska niż Don Khon. Obie wyspy są połączona mostem więc nie ma problemu żeby udać się na tę drugą i zobaczyć, czy trawa nie jest tam czasami bardziej zielona 😊.
Pierwszego dnia zamiast zacząć błogie lenistwo, postanowiliśmy jednak ruszyć na rowerach na spokojny objazd okolicy, aby zorientować się co i jak. Koszt wypożyczenia roweru za dzień to 10 000 kip (ok. 4,50 zł). Wyspa Don Det, którą wybraliśmy na miejsce pobytu jest mała i dało się ją objechać bardzo spokojnym tempem w ok. 2 godziny. I dobrze, bo jak zalegliśmy na leżance nad Mekongiem w Crazy Gecko Bar z zimnym piwkiem w dłoni, to już przepadliśmy z kretesem🤭. Widoki jakie mija się w drodze, to po prostu coś pięknego. Najczystsza postać laotańskiej wsi. Ciągle przystawaliśmy aby zrobić zdjęcie bo od cudnych kadrów aż w głowie się kręciło. Tak soczystej zieleni ryżowych pól dotąd nie widzieliśmy. W trasie mijaliśmy ludzi pracujących na polu, dzieci bawiące się na drodze oraz zwierzęta wylegujące się w cieniu drzew. Ewidentnie czas płynął tam wolniej i spokojniej, a tego właśnie oczekiwaliśmy od tego miejsca.
Wracając z wycieczki postanowiliśmy zobaczyć zachód słońca i ponownie wylądowaliśmy w barze 🤪. Ale mamy usprawiedliwienie, po dwóch dniach w podróży należał nam się porządny chillout 😁.
Cena dużego (640ml) Beerlao na wyspie, zarówno w knajpie jak i w sklepie, to 12 000 kip (ok. 5,40 zł., na lądzie to ok. 4,5 zł.). Skoro cena piwa jest taka sama, to aż prosi się aby zwiedzić okoliczne bary, których jest całkiem sporo na wyspie. Część z nich ma idealny wystrój sprzyjający wypoczynkowi tj. materace i leżanki ułożone na podłodze z dużą ilością poduch oraz hamaki. Pepsi, cola, fanta itp kosztują w knajpie 5 000 kip (ok. 2,5 zł), a owocowe shake 10 000 kip (ok. 5 zł). Generalnie w knajpce obiad można kupić za cenę od 15 000 kip (6,70 zł) do ok. 40 000 kip (18 zł). Śniadanie od ok. 10 000 kip (ok. 4,50 zł) do 25 000 kip (ok. 11 zł). Kawa kosztuje 5 000 kip (ok. 2,25 zł) ale jej smak jest niestety bardzo daleki od tej w Wietnamie 😕. Wypożyczenia skutera to koszt ok. 80 000 kip (ok. 35 zł). Pranie 8 000 kip za 1 kg. (ok. 3,60 zł). A teraz hit hitów, tutejsza łyski, które na lądzie kosztuje 10 000 kip (ok. 4,60 zł) za 3/4 litra 😁 i dało się ją wypić bez większego uszczerbku na zdrowiu, no chyba, że ktoś przeholuje z ilością🤣 (nam jednak bardziej przypadła do gustu ta w Birmie). Nie wiemy ile kosztuje na wyspie bo zrobiliśmy niezbędne zapasy jeszcze na lądzie🤪. Na wyspie jest sporo sklepów, w których można dostać jedzenie, alkohol, kosmetyki, pamiątki i przekąski więc jeśli ktoś nie zrobi zakupów wcześniej, to nie umrze z głodu i pragnienia.
Oczywiście kolejnego dnia zamiast odpoczywać ponownie pożyczyliśmy rower i przejechaliśmy mostem, tym razem na sąsiednią wyspę Don Khon. Tu mieliśmy w planie wodospady 😊, w końcu Laos z nich słynie. W internetach czytaliśmy, że koszt samego przejazdu przez most to 35 000 kip (ok. 17 zł), innym razem, że opłata ta zawiera również wstęp na wodospad. Od nas nikt opłaty za przejazd nie pobrał. Pewnie noł sizon😁. Niedaleko mostu możecie znaleźć starą lokomotywę, jest to pozostałość po pierwszej linii kolejowej w Laosie. Była to kolej wąskotorowa, która miała długość 7 km i biegła przez wyspy Don Det i Don Khon. Most, który łączy wyspy był pierwotnie mostem kolejowym. Linia została zbudowana w 1893 r. przez Francuzów, oczywiście rękami miejscowych robotników, po to aby można było lądem ominąć wodospady na Mekongu, które blokowały transport rzeką.
Po drodze mieliśmy takie widoki, że ponownie szczęka opadała i to nie raz, nie dwa. Ciężko ujechać większy kawałek, żeby nie przystać i podziwiać.
Pierwszy na naszej trasie był wodospad Khone Paksy. Wstęp do niego jest wolny i jak my przyjechaliśmy to nikogo tam nie było poza nami.
Aby dostać się do kolejnego wodospadu Tad Khone Pa Soi trzeba było przejść przez zamknięty most, w którym brakowało kilkunastu desek 🙈. Początkowo mieliśmy obiekcje co do przejścia przez niego ale ciekawość, jak wygląda kolejny wodospad, zwyciężyła i przeszliśmy na drugą stronę. Nie róbcie tego sami w domu 😊 😊. Sam wodospad Tad Khone Pa Soi robi mega wrażenie. Ileż to hektolitrów wody się tam przelewa 😱.
Zmęczeni emocjami dot. przeprawy przez dziurawy most udaliśmy się, a jakże, do baru nad Mekongiem na zasłużone Beerlao. Tam w menu wypatrzyliśmy sticky rice mango i rzuciliśmy się na nie, jak byśmy dwa dni nie jedli 😊. Właściciel widząc to miał z nas ubaw, że poczęstował nas tutejszą pyszną whisky ryżową Lao Lao
Na koniec przejażdżki udaliśmy się, aby zobaczyć jak wygląda tutejsza plaża 😁. Niestety złapała nas ulewa więc szybko uciekliśmy. Ledwo zdążyliśmy schować drona, bo dosłownie rozpadało się w kilkanaście sekund. Sama plaża czterech liter nie urywa ale i my nie jesteśmy fanami plażingu, za bardzo nas nosi.
Ostatni dzień spędziliśmy zwisając w hamaku. W planie było co prawda poszukiwanie delfinów krótkogłowych (irrawaddy) żyjących w Mekongu ale niestety pogoda pokrzyżowała nam plany bo cały dzień padało. Zresztą znając nasze szczęście do zwierząt (patrz 3krotna próba zobaczenia mant) i tak pewnie byśmy ich nie spotkali. Zalegliśmy więc w hamaku, spędzając tak większą część dnia. A wracając do delfinów, to niestety zanieczyszczenie wód może sprawić, że za chwilę wyginą. Na chwilę obecną żyje w rzece od 40 do 60 ssaków. Często porównuje się je do orek, choć są mniejsze i osiągają długości ok. 2,5 m (dorosły osobnik). Zwierzęta te żyją w sześciu państwach azjatyckich i można je spotkać m.in.w Gangesie, rzece Irrawaddy i właśnie w Mekongu. Mekong to najdłuższa rzeka na półwyspie indochińskim, wypływa z Chin, a płynie przez m.in. Laos, Kambodżę, Tajlandię i Wietnam. Ma długość 4350 km. Niestety to też jedna z najbardziej zanieczyszczonych rzek w Azji. Poziom metali ciężkich i substancji tj. DDT czy PCB wielokrotnie przekracza normy. Nic dziwnego, że odbija się to na zdrowiu żyjących w niej zwierząt. Kolejny powód spadającej liczby populacji tych zwierząt to powstające na rzece kolejne tamy. Podobno budowniczy mają tam zamiar wydobyć tysiące ton skał za pomocą materiałów wybuchowych. Tworząca się fala dźwięku będzie tak silna, że potencjalnie będzie wstanie zabić posiadające bardzo wrażliwy słuch delfiny. Władze Kambodży w roku 2012 zatwierdziły rozciągającą się na 180 km. strefę ochronną delfinów krótkogłowych, od granicy z Laosem do prowincji Stung Treng oraz Kratie. Jeśli będziecie w okolicy, to właśnie tam ich szukajcie.
Don Det i okoliczne wyspy to idealne miejsce na chillout i naładowanie baterii przed dalszą podróżą. Można zalec na leżance w barze z widokiem na Mekong, można zawisnąć w hamaku lub snuć się wśród pól ryżowych. Kto co woli 😁. Jak komuś to nie wystarcza, to w każdej knajpce można zjeść happy cake lub wypić happy shake z marysią 🤪😂. Można też w sposób tradycyjny zaciągnąć się dymkiem 🤭. Ale uwierzcie nam i bez tego relaks jest tu prima sort 😍.
W krainie 4000 wysp byliśmy w dniach 26-30 sierpnia 2019 roku.
Jeden komentarz
Katarzyna_Głos z podróży
To zabawne, że piszecie o autobusach w Lapsie, że są gorsze od tych w Wietnamie, bo my mamy odwrotne doświadczenie 😀