Hue, nie takie hłe, hłe
Do Hue przyjechaliśmy z Hoi An (o naszym pobycie w tym pięknym mieście możesz przeczytać tutaj). Bilet kosztował nas 150 000 dongów (tj. ok 25 zł), a przejazd w normalnych okolicznościach zająłby ok. 3,5 godziny, ale nie w naszym przypadku. Dopiero co pochwaliliśmy transport w Wietnamie, a do Hue zamiast o 7.00 rano wyruszyliśmy dopiero przed 10.00, co nam nieco pokrzyżowało plany. Okazało się, że nie ma dla nas i jeszcze jednej pary z Francji miejsca więc pojechaliśmy innym busem, który jechał tylko w okolice Hue. Wysadzili nas na autostradzie ok. 4 km. od centrum. Dali nam i tej drugiej parze na spółkę 100 000 dongów (16 zł) żebyśmy mieli na taxi do hotelu😊. Oczywiście kasy nie wystarczyło bo do naszego hotelu wyszło na liczniku 150 000 dongów, a tamta para jechała jeszcze dalej.
W samym mieście nie widać wielu turystów, no chyba, że na popularnej ulicy Pho Di Bo Nguyen Dinh Chieu, która wieczorem zamienia się w małą imprezownię. Można tam zjeść i napić się za nie duże pieniądze. Oczywiście, jak w innych tego typu miejscach, obowiązuje też happy hour na alkohol 😊.
W związku z tym, że dotarliśmy późno do hotelu, to udało nam się zobaczyć tylko i aż (bo to kilka godzin zwiedzania) Cytadelę z Zakazanym Miastem. Zaczęliśmy od tego miejsca bo był to główny powód naszego przyjazdu. Cytadela była rezydencją cesarzy z dynastii Nguyen, którzy zjednoczyli Wietnam i rządzili nim do 1945 roku. Sercem cytadeli było Purpurowe Zakazane Miasto do którego wstęp mieli tylko członkowie cesarskiej rodziny i ich służba.
W środku kompleksu możemy zwiedzać świątynie, ogrody i niektóre pawilony, a wszystko otoczone jest wysokimi murami. To kompleks budynków, który już w 1993 roku został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Należał on do najwspanialszych dworów cesarskich Azji. Ma powierzchnię ok. 5 kilometrów kwadratowych i naprawdę robi wrażenie😍. Niestety miasto ucierpiało już podczas pierwszej wojny indochińskiej ale największe zniszczenia powstały w roku 1968. Hue zostało zajęte przez wojsko Północno-Wietnamskie w trakcie ofensywy TET pod koniec stycznia 1968 roku. Okupacja miasta trwała ponad 3 tygodnie, w tym czasie doszło do masowych egzekucji mieszkańców miasta. W wyniku bardzo ciężkich walk pomiędzy wojskami Północnego Wietnamu i amerykanami oraz silnych bombardowań, cytadela i znajdujące się na jej terenie zabytkowe budowle zostały doszczętnie zniszczone.
Z ponad 40 budynków w Zakazanym Mieście do dzisiaj zostało odbudowanych tylko kilka. W odbudowie miasta miał swój udział Polski archeolog Kazimierz Kwiatkowski, o którym pisaliśmy we wpisie z Hoi An. Prace renowacyjne cały czas trwają więc jest szansa, że kiedyś większość budowli zostanie zrekonstruowana. Spokojne obejście całości zajmuje kilka godzin i lepiej właśnie tyle czasu poświęcić, bo warto. Nam najbardziej podobały się pawilony z czerwonymi drzwiami i piękne, bogato zdobione bramy.
Bilet wstępu do samego miasta to 100 000 dongów (ok.17 zł). Wstęp do grobowców kosztuje 100 000 dongów (ok.17 zł) za sztukę. Jak się kupi combo bilet tj. miasto i 2 grobowce to wychodzi 280 000 dongów (ok.48 zł), a z 3 grobowcami 360 000 dongów (ok.61 zł). Ze względu na ograniczenia czasowo-finansowe wybraliśmy pakiet z dwoma grobowcami.
Następnego dnia wzięliśmy skuter z naszego hotelu i ruszyliśmy w drogę. Koszt wypożyczenia jednoślada to 100 000 dongów (ok. 17 zł). Zwiedzanie zaczęliśmy od grobowca Minh Manga, który został ukończony w 1843 roku, dwa lata po śmierci cesarza. Na początku witają nas kolorowe budynki, które raczej nie kojarzą się z grobowcem. Prawdziwy grobowiec znajduje się na końcu drogi, niestety otwierany jest tylko raz w roku w rocznicę śmierci władcy. Cały kompleks to bardzo ładne miejsce z dużą ilością zieleni, pięknych bram, pawilonów, dziedzińców i stawem z liliami. Przypomina bardziej pałac niż miejsce pochówku.
Drugim odwiedzonym przez nas miejscem był grobowiec Khai Dinh. Budowa trwała od 1920 do 1931 roku. To miejsce bardziej przypomina grobowiec i jest dość ponury. Na zewnątrz wszystkie budynki utrzymane są w ponurej szarości, za to wewnątrz grobowiec jest bajecznie kolorowy. Na dziedzińcu znajduje się kamienna armia cesarza, wzorowana na terakotowej. Tam już niestety było dość tłoczno. Ten kompleks jest mniejszy od poprzedniego grobowca i to powoduje, że ludzie nie rozchodzą się po terenie. Niemniej jednak warto go zobaczyć.
Na koniec zostawiliśmy sobie drugi powód naszej wizyty w Hue, a mianowicie opuszczony park wodny, który znajduje się kilka kilometrów od miasta. Park został otwarty w 2004 r. pomimo, że nie wszystkie atrakcje były gotowe i to prawdopodobnie zadecydowało o jego losie. Z powodu braku oczekiwanych dochodów, miejsce zostało opuszczone i tak pozostaje do dziś.
Kiedyś można było wejść za free drugim (dla wtajemniczonych) wejściem, ale to już nieaktualne. Teraz jest oficjalnie nieoficjalne jedno wejście po 10 000 dongów (ok.1,7 zł) i tyle samo kosztuje parking na …cmentarzu 😊. Drogę do parku znajdziecie w maps.me.
Oczywiście przy wejściu jest informacja, że zakaz wejścia 🙈⛔, a przy bramie „pracownik” pokazuje kartkę z napisanym w języku angielskim tekstem o wchodzeniu na własną odpowiedzialność. Jest to fajne, lekko kripi miejsce, gdzieniegdzie zarośnięte krzakami 😁, ze zjeżdżalniami do prawie pustych basenów. Podobno kiedyś na terenie parku grasował krokodyl, nam niestety udało się znaleźć tylko plastikowego 😊. Można tam wypatrzeć też kilka innych zwierzątek. To wszystko jest ekstra ale i tak największe wrażenie robi smok😈. W środku niego znajdują się schody prowadzące do paszczy, z której rozpościera się widok na okolicę. Na ścianach znajduje się mnóstwo graffiti, a na podłodze… oczywiście śmieci. Na początku byliśmy tam zupełnie sami i postanowiliśmy puścić drona. Niestety zrobił nam psikusa i nie chciał się odpalić, szkoda ☹.
Po południu nadszedł czas na posiłek. Z informacji, które wyszukaliśmy w internecie wynikało, że niedaleko naszego hotelu znajduje się fajna, wegańska knajpka o nazwie Quan Chay Thanh Lieu (50 Nguyen Cong Tru). Przesiadują tam głównie lokalsi, a menu jest krótkie i proste. Dodatkowo jest naprawdę tanio, co sugeruje małe porcje, ale nic z tych rzeczy. Zamówiliśmy dużego hotpota i dwa rodzaje Banh tj. loc i beo, dwie herbaty zielone i całość rachunku wyniosła ok.11 zł. a najedliśmy się, że hoho.
Następnego dnia postanowiliśmy się rozdzielić i Robert pojechał z wycieczką do strefy zdemilitaryzowanej, a Kasia na lekcje gotowania. Hue słynie z najlepszej kuchni w Wietnamie, która jest bardzo urozmaicona. Dodatkowo to raj dla wegetarian i wegan. W związku z tym, że nie było miejsca w grupie z kuchnią wegetariańską, Kasia postanowiła wykupić indywidualną lekcję i to był strzał w dziesiątkę. Grupowa lekcja z kilkoma osobami kosztuje w granicy 25$-30$ (100 zł-120 zł.), a Kasia miała indywidualne zajęcia za 40$ (160 zł). Lekcja odbyła się w Kangaroo Hue Restaurant. Najpierw szef kuchni zabrał Kasię na lokalny targ, gdzie dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy o lokalnych produktach i mogła ich też spróbować, a następnie w restauracji odbyło się gotowanie. W menu noudle soup, spring rollsy, Hue Beo steam cake oraz penaut sauce. W czasie gotowania kucharz opowiadał co i jak zrobić, a większość pracy wykonywała Kasia, pod jego czujnym okiem. Na koniec nastąpiło spożycie posiłku (oczywiście została też przygotowana porcja dla Roberta na wynos). Wszystko wyszło pysznie, a zabawa była przednia.
W tym czasie Robert udał się z zorganizowaną wycieczkę do strefy zdemilitaryzowanej, którą zakupił w naszym homestay’u. Całodniowa wycieczka kosztowała 21 $ (ok. 80 zł.) i trwa około 10 godzin, z czego niestety większość czasu zajmuje transport między punktami wycieczki. Strefa Zdemilitaryzowana DMZ to linia demarkacyjna pomiędzy Wietnamem Północnym a Południowym, ustanowiona po zakończeniu pierwszej wojny indochińskiej w 1954. Strefa poprowadzona została wzdłuż 17 równoleżnika, częściowo wzdłuż rzeki Ben Hai i miała długość ok. 100 km i szerokość ok. 10 km. W czasie wojny wietnamskiej teren ten został spustoszony przez ciężkie walki i bombardowania.
Pierwszym punktem wycieczki był szlak Ho Chi Minha. Wyglądało to tak, że wycieczka zatrzymała się za mostem, gdzie zaczynała się kiedyś jedna z nitek szlaku, o czym świadczył stosowny monument przy drodze. Obecnie ten fragment szlaku jest dobrze utrzymaną asfaltową drogą, która przez góry prowadzi aż do Sajgonu. Szlak Ho Chi Min’a to nie była jedna konkretna droga ukryta w dżungli tylko cała sieć wąskich ścieżek, w większości na terytorium Laosu i Kambodży. Część z tych szlaków przetrwała do dziś, zamieniona na zwykłe asfaltowe drogi lub jako górskie ścieżki, a reszta została zapomniana i zarosła ją dżungla.
Kolejny punkt wycieczki to Rockpile czyli amerykańska baza artylerii i punkt obserwacyjny z czasów wojny wietnamskiej. Niestety można było tylko z daleka zrobić zdjęcia góry, na której znajdowała się baza. Rockpile znajdowała się w ważnym miejscu, tylko 10 kilometrów od DMZ i blisko strategicznej drogi numer 9, która prowadziła wzdłuż DMZ do granicy z Laosem. Obecnie jest to droga AH16, którą mieliśmy kolejnego dnia jechać do Laosu.
Następnie dotarliśmy do Khe Sahn czyli jednego z dwóch głównych punktów wycieczki. Khe Sahn to baza piechoty morskiej i sił specjalnych USA w czasów wojny wietnamskiej. W pierwszej połowie 1968 roku toczyła się tam jedna z najbardziej znanych bitew wojny wietnamskiej i co ciekawe, obie strony uważają, że ją wygrały. Amerykanie uważają, że udało im się przetrwać kilkumiesięczne oblężenie, po którym sami zwinęli bazę i się wynieśli z tego terenu. Wietnamczycy twierdzą, że w końcu przecież zajęli bazę i nie ważne, że nie było już tam amerykanów. Obecnie w bazie można zobaczyć zrekonstruowane bunkry i okopy oraz kilka czołgów, helikoptery i samolot transportowy. Jest tam też małe muzeum ze zdjęciami bazy z czasów wojny.
Kolejnym punktem wycieczki był przejazd mostem na rzece Ben Hai obok mostu Hien Luong, który był kiedyś głównym przejściem granicznym między Wietnamem Północnym i Południowym. Obecnie stary most jest tylko atrakcją turystyczną i nie można po nim chodzić. Most jest pomalowany na dwa kolory, po stronie południowej na żółto, a po stronie północnej na niebiesko (chociaż przed wojną północna część była podobno czerwona).
Następnie pojechaliśmy zobaczyć tunele Vinh Moc i to chyba był najciekawszy punkt wycieczki. Tunele zostały zbudowane aby chronić ludność cywilną przed bombardowaniem. Znajdują się one na północ od DMZ, liczą ok. 2 km i sięgają do 30 m. w głąb ziemi. Miały wyjścia prowadzące nad Morze Południowo-Chińskie. W tunelach były pomieszczenia mieszkalne, magazynowe oraz szpital i przedszkole. Dla zwiedzających udostępnione jest zaledwie 500 metrów tuneli na dwóch poziomach ale to wystarczy żeby zobaczyć w jakich warunkach żyli ci ludzie przez wiele miesięcy.
Samo miasto Hue poza cytadelą nie zrobiło na nas specjalnego wrażenia, ale okolica już bardzo więc cieszymy się, że tam dotarliśmy. Może na nasz odbiór tego miejsca miał fakt, że mieliśmy problem z kupnem banh mi (hehe), co nie zdarzyło nam się w żadnym innym wietnamskim mieście 😊 😊. Do tej pory te pyszne bagietki „atakowały„ nas na każdym rogu. A dla nas dzień bez banh mi to był dzień stracony ☹.
W Hue byliśmy w dniach 22-24 sierpnia 2019 roku.